Obraz pierwszy: pszczoły w puszczy. Niezmierzona, gęsta, puszcza, w której narasta brzęczenie pszczół. Świątynie Wschodu i Zachodu potrzebują ogromnych ilości wosku pszczelego na świece. Początki Polski pachną woskiem pszczelim, jarzą się płomieniem świec w kościołach Bizancjum, w arabskich meczetach i w świątyniach niemieckich, frankijskich, italskich. Początki Polski pachną dziegciem używanym powszechnie w ówczesnym świecie m.in. jako lekarstwo i jako środek do impregnacji skóry i konserwacji narzędzi.
Ci mieszkańcy puszczy, którzy produkują wosk i dziegieć, mają szanse uniknąć niewolnictwa. I to jest obraz drugi. Prowadzeni przez puszczę powiązani sznurami ludzie pędzeni na sprzedaż. Z jednej strony targi niewolników w czeskiej Pradze, z drugiej handlujący ludźmi wikingowie. Rozwijający się świat Zachodu i Wschodu potrzebuje niewolników. Tutejsza puszcza jest rezerwuarem darmowej siły roboczej. Do dziś nazwa Słowianina i niewolnika brzmi w zachodnich językach do złudzenia podobnie. Cesarz Otto II zakazuje sprzedawać w niewolę chrześcijan. Ludzie Mieszka I po roku 966 już nie są na sprzedaż. Sami mogą podłączyć się do handlu ludźmi. Za arabskie dirhemy budowane są ufortyfikowane grody i opłacana jest książęca drużyna.
Zagadka, która być może nigdy nie będzie rozwiązana. Dlaczego Bolesław? Dlaczego takie imię? Po dziadku ze strony matki. Nie Ziemowit, Ziemomysł, nie Lech, czy coś w tym stylu, nie po linii ojca, ale Bolesław, jak czeski Bolesław Srogi, ojciec Dobrawy, żony Mieszkowej.
Jako dziecko został wywieziony od rodziców na dwór niemieckiego cesarza. Był zakładnikiem u cesarza Ottona. Gdyby jego tata, Mieszko wystąpił przeciw cesarzowi, Bolkowi poderżniętoby gardło i tyle by było z Polski. Tymczasem jednak spędził kilka lat w centrum ówczesnego europejskiego świata. Prawdopodobnie był tam kształcony przez najlepszych ówczesnych nauczycieli w Europie. Nauczycieli cesarskich synów. Z najważniejszego, najnowocześniejszego dworu Europy jako młodzieniec, powraca do puszczy.
Istnienie Polski i Polaków wydaje się nam dziś raczej oczywiste. No przecież mówimy jednym językiem i w ogóle. Żeby wyjść z tej oczywistości, trzeba sobie wyobrazić z rzadka rozsiane w nieprzebytej puszczy niewielkie społeczności ludzkie. Ich nazwy, pozapisywane przez obcych kronikarzy, są niepewne i raczej umowne. Wiślanie, Gołęszyce, Ślężanie, Dziadoszanie, Polanie etc. Niemożliwością jest oddzielić od faktów narosłe później mity i legendy. Nie stanowią żadnej spójnej całości. Często walczą ze sobą. Dzisiejszy jednorodny język polski to efekt wielu stuleci życia kolejnych pokoleń w jednym państwie. Wówczas różnica między językiem czeskim, a np. gołęszyckim albo mazowszańskim nie była specjalnie bardziej uchwytna niż między np. między językiem mieszkańców Puszczy Noteckiej i mieszkańców Gniezna. Te mówiące podobnymi, ale różniącymi się językami, posiadające różne tradycje, nieraz rywalizujące ze sobą, zwaśnione grupy nie posiadają żadnych wytyczonych granic terytorialnych. Wszystko jest płynne.
Obraz trzeci: Bolesław na naradzie ze swoimi zaufanymi ludźmi, na której decyduje, że musi to być państwo. Jedyny możliwy wówczas rodzaj państwa, który ma szansę przetrwać – królestwo. Jak je nazwać? Padają różne propozycje. Co łączy te wszystkie grupy rodzinne, te grody, te ludy? Pszczoły? Wosk? Miód? Dziegieć? Ucieczka przed wyprzedaniem w niewolę? Las? Właśnie nie. Nie to. Nie las. Nie. Nie od plemienia Polan. To legenda. Ten obraz łanów zbóż, hektarów obsianych pól, od których miałaby być nazwa Polski, to obraz dużo, dużo późniejszy. Wtedy tych pól znacznie więcej jest na zachodzie, na południu, na południowym wschodzie. Tu dopiero powstają, rozrastają się kosztem karczowanej, wypalanej puszczy.
Może początkowo to była obelga. Może niechętni nowinkom mieszkańcy lasów tak nazywali tych, co zamiast barcie zakładać i wnyki, jagody jeść, ryby łowić, budują grody, wycinają drzewa i na ich miejscu sieją zboże. Tych nowoczesnych, tych wyrodków. Polacy. Ci co na pola wyszli z odwiecznego lasu. I jak to bywa z obelgami, może została podchwycona i przyjęta. Tak, to my, polacy. Jeszcze z małej litery pisani. A później z dumą może. Że właśnie nie w lesie. Że właśnie społeczność tych, którzy są do przodu, którzy się wyrwali z puszczy, z tradycji odwiecznej, z dawnego porządku.
Żeby rosnące siły zbrojne Bolesława mogły przejść na zachód, północ, południe i wschód, żeby wielki orszak cesarza Ottona III dotarł na zjazd do Gniezna, musiano rąbać puszczę, robić trakty, drogi, budować groble przez bagna.
Wszystko to było niesłychane, niewidziane dotychczas w takiej skali tutaj i można by rzec, ryzykując anachronizm, supernowoczesne. Podobnie, jak kościoły, pismo, pieniądze z podobizną władcy zjednoczonego, zszytego z setki różnobarwnych kawałków Królestwa. Regnum Poloniae. Królestwa tych, którzy wyszli z lasu, z bagien, z bycia łupem dla handlarzy niewolników i którzy razem z Galią, Germanią i Italią budują nową Europę, nowy świat.
Od miesięcy siedzę w temacie „Bolesław Chrobry”. Sam go wybrałem. Ponad pół roku temu zobowiązałem się do napisania sztuki o Chrobrym i czytam, myślę, wynotowuję. Z ciekawością oglądałem obchody tysiąclecia koronacji. Z ciekawością patrzyłem na Dodę ucharakteryzowaną na wojowniczkę i na towarzyszących jej tancerzy z atrapami mieczy, którzy uświetniali rocznicę powstania polskiego Królestwa. Zastanawiałem się, czy by mu się to podobało i co by sobie myślał. Nie pracuję w nauce. Pracuję we wrażeniach i wyobrażeniach. I myślę sobie o nim, jako o wielkim władcy wyobraźni. Jako o wybitnym, może najważniejszym w naszej historii polityku, który nadzwyczajnie umiał zarządzać wyobraźnią. Z historycznym rozmachem. Wyobraźnią, która potrzebuje symboli, widocznych znaków, przełożenia osobistej wizji na wyobraźnię mnóstwa ludzi. Która przy pomocy tych symboli złączyła rozproszone grupy i kawałki w jedno. Wyobraźnią, która kształtuje losy pokoleń od tysiąca lat. Wyobraźnią w koronie.
A może kazałby wtrącić do lochu i oślepić organizatorów obchodów? Hm.