Lato kojarzy mi się z krowami. Latem zawsze widziałam krowy, lato z dzieciństwa kojarzy mi się z krowami, dzisiaj nadal, latem, przyglądam się z rozczuleniem krowom, które dopiero teraz wpisują się w wiejski krajobraz, tzn. wpisują się już na wiosnę, ale dopiero latem mam czas je zauważyć. Słynne „O! Konie!” (choć ja zawsze w wersji „O! Horses!”, bo jakoś zabawniej to brzmi) zamieniam na „O! Krowy!” W dzieciństwie bardzo się ich bałam. Wydawały mi się jednymi z najbardziej agresywnych zwierząt, w wyobraźni widziałam jak rozzłoszczone moim zaledwie okamgnieniem, przebijają mnie rogami, a potem jeszcze rozszarpują zębami. Nadziwić się nie mogłam, że ludzie potrafią tak przy nich coś robić, tak je zapędzać do obór i nie umierać przy tym ze strachu o swoje wiszące na włosku życie. Wydawało mi się, że bardzo szybko biegają, czasem miałam okazję ukradkiem tylko spojrzeć w ich kierunku, żeby zobaczyć, że natychmiast były tym moim spojrzeniem rozochocone – jak wtedy mi się wydawało, żeby mnie zjeść - i zaczynały biec w moją stronę, w naszą stronę, bo podczas samotnej drogi nigdy bym się nie odważyła spojrzeć na te olbrzymie potwory, robiłam to tylko z jakimś zabezpieczeniem, brata czy tam koleżanki. Dodawali mi otuchy w konfrontacji z tymi najmniej sympatycznymi ze wszystkich niesympatycznych zwierząt, zwierzętami. W mojej tamtej wyobraźni one nie biegły, one były błyskawicami!
Ten obraz smętnych krów utrwaliło mi na zawsze, choć dzisiaj jestem po częściowej krowiej terapii, malarstwo, zwłaszcza z II połowy XIX wieku i zwłaszcza polskie. Kiedy tak przeglądam (w ramach terapii, rzecz jasna) wszystkie znane orki, pastwiska, obory, pola, snopki, pługi Leona Wyczółkowskiego, Józefa Chełmońskiego, Józefa Brandta, Wojciecha Kossaka czy Wojciecha Weissa, a przecież mogłabym tak wymieniać i wymieniać, krowa naprawdę zrobiła na płótnie karierę, to właśnie ich krowy utrwalają najmocniej moje traumatyczne zupełnie wspomnienia z dzieciństwa. Żaden z nich nie namalował radosnego obrazu, dajmy na to, z krową skaczącą przez rwący figlarnie strumyk (choć wiadomo powszechnie, że one radośnie skakać nie umieją), żaden z nich nie namalował krowy w pełnym słońcu, na soczystej, zielonej trawie w towarzystwie drugiej, która ma piękne spojrzenie i patrzy sobie gdzieś radośnie przed siebie. Nie, nie, krowy malarskie zawsze są przygniecione krowim, beznadziejnym życiem, smętne, złe jak jakieś sekutnice, ociężale spoglądające na… one nigdy nigdzie nie spoglądają poza kawałkiem ziemi pod nogami! Z niewiadomego powodu, albo jednak wiadomego, Chełmoński innej, poza jesienią, pory roku oczywiście nie znał, zawsze przygnębiający matowy, przymglony krajobraz, z zawsze tak samo utrudzonymi krowami w najgorszym, deprosjogennym, krowim oświetleniu. Połączenie krowiego spleenu z łatwo odpalającą się agresją, na wiele lat stworzyło obraz spójny w mojej do tych zwierząt niechęci.
Przełom nastąpił dopiero na studiach, kiedy przeczytałam porządnie, a nie tak jak dzisiaj wszyscy moi uczniowie i ja w liceum, „Chłopów”, czyli byle jak, byle wiedzieć, że Antek, cham, Jagnę na końcu zostawił. Przeczytałam porządnie, czyli poza Antkiem chamem, zauważyłam jeszcze te krowy. Wszędzie krowy, ale zauważyłam wtedy, że one, te Reymontowskie, w ogóle nie były agresywne, że dziewczyny płakały sobie razem z krowami, że dbały o nie bardziej niż o swoje dzieci, że nadawały im imiona, a w noc Bożego Narodzenia, najdłużej i najchętniej łamały się opłatkiem właśnie z krowami. A jak Borynowa zdychała, to dramat we wsi był straszny. Jasne, wiadomo, że to były żywicielki całych wielkich rodzin, była krowa, było wszystko, jasne, że trzeba było ich pilnować bardziej niż dzieci, bo cena rynkowa bez porównania! Przepraszam, ale jedna z bohaterek „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak mówiła z przekonaniem, wiedzą i doświadczeniem, że chciałaby być krową, bo wtedy byłaby potrzebna. Tyle w temacie.
Na tych (niby dla mnie) terapeutycznych obrazach właśnie, często wraz z krowami na pastwiskach pełno było dzieci – bo krowy trzeba było doglądać, były bezcenne, a z dzieci pożytek wtedy był wielki, bo dawały sobie z nimi radę. Szkoła, pilnowanie krów, szkoła, pilnowanie krów, szkoła, pilnowanie krów. Wygrywa pilnowanie krów. Takie czasy, taka wieś. Tak sobie myślę, że mogło tak się tylko rodzicom wydawać, bo jeśli któreś z nich miało w głowie podobny do mojego horror, to Matko Boska!
Czasy się zmieniają, bo te dzieciątka przykute na wiele godzin do krów, dzisiaj mogłyby wygrać los na loterii życia. Otóż Katherine Compitus, profesor Silver School of Social Work na Uniwersytecie Nowojorskim zajęła się jakiś czas temu krowami i wypromowała, jakkolwiek to nie brzmi dziwnie, terapię krowami (w sam raz dla mnie!). „Przytul krowę” – otóż nieprawdopodobne efekty zdrowotne przynosi bliski kontakt z krowami, trzeba je głaskać, przytulać, trzeba z nimi rozmawiać, patrzeć im w oczy i koniecznie z takimi leżącymi sobie też poleżeć i grzać się ich ciepłem, bo produkują go mnóstwo, ale trzeba do nich przylgnąć całym ciałem. Powolne, flegmatyczne i bardzo uważne i roztropne ruchy krowy (gdybym ja to w dzieciństwie wiedziała!) są doskonałym antidotum na stres, wyciszają, uczą ostrożności i uważności, koją i redukują wszelkie napięcia (gdybym ja to w dzieciństwie wiedziała!) A na marginesie, świetny pomysł na biznes, nie dla mnie, bo jestem ciągle w trakcie terapii, ale może ktoś wpadnie na pomysł i stworzy takie miejsce gdzieś w Beskidach.
Krowa została jednak odczarowana znacznie wcześniej, bo już w roku 1901 roku przez Carla Russa-Sucharda, zięcia szwajcarskiego czekoladnika Philippe Sucharda – na świecie pojawiła się czekolada Milka, a co za tym poszło, fioletowa krowa. Ta dziewczyna zrobiła robotę! Wszyscy pokochali fioletową krowę, fioletową, bo taka jest delikatniejsza, szlachetniejsza, zupełnie nieoczywista. Już na początku lat 50. XX wieku szwajcarski grafik Herbert Leupinwpadł na pomysł liliowego efektu – bo ten kojarzy się z luksusem i spokojem. Fioletowa krowa była też, jak na owe czasy, naprawdę kreatywnym i innowacyjnym pomysłem. I ta krowa jest ok i zrobiła więcej dobrego dla tych paskudnych w moim dzieciństwie zwierzaków, niż cała literatura światowa.
Przypomniał mi się teraz wiersz Jana Brzechwy o krowie, która marzyła o lataniu, dość nawet sympatyczna, pewnie zniszczona już też tymi krzywdzącymi opiniami, chciała coś sobie udowodnić. Gdyby ona wiedziała o tych krowach od amerykańskiej profesor, to by padła z zazdrości! Dzisiaj krowy mają się dobrze, bez porównania. Zsocjalizowane, łagodne, nie rozszarpują ludzi na strzępy, nie przebijają rogami, stały się ozdobą krajobrazu, trochę dużo jedzą, dużo one jedzą, żebyśmy my mogli zjeść ich dużo, gdzie tu jakaś logika, ale to temat na inny poniedziałek. Mam takie zaprzyjaźnione stadko tuż pod Bielskiem, małymi kroczkami, zbliżam się do nich, ale te są jakieś zupełnie inne, w ogóle nawet nie spoglądają w moją stronę. Całe lato tam będę podjeżdżać aż pokonam traumę.
Zupełnie nie rozumiem, zupełnie, skąd wzięło się wyzwisko „ty krowo”? To znaczy zasadniczo nie cierpię tych odzwierzęcych wyzwisk i wstrętnych ludowych mądrości, uważam, że nauczyciele języka polskiego powinni zrobić kilka takich lekcji i skutecznie oczyścić język, ale zwłaszcza głowy swoich uczniów z tych małp, świń, kogucików i – co najgorsze – z pogody pod psem i kociej muzyki. Poloniści! Do roboty! Zajmijcie się też krowami.
Piszę ten tekst, jak zawsze, naokoło, bo miałam dzisiaj takie małe, jak mi się wydawało na początku, że będzie małe, tête-à-tête z pewnym kierowcą. Nie zawsze udaje mi się przy ograniczeniu do 50 km/h wyhamować płynnie do 50 km/h i zostaję czasem przy 58km/h, ale zawsze udaje mi się zatrzymać przed przejściem dla pieszych, choćby mi wszystkie klasówki i wypracowania miały spaść z tylnej kanapy na podłogę, a „Chłopi” Reymonta z tymi wszystkimi krowami-żywicielkami, rozlecieć się na kawałki, bo taki mam podrapany pazurami czasu egzemplarz – jeszcze jeden pieszy uporczywie szukający śmierci pod kołami, bo mówię o takim, co jest przekonany, że wygra z autem, i po „Chłopach”, nie będzie co zbierać. Dzisiaj Reymont wpadł gwałtownym ślizgiem pod fotel (nie posprzątałam jeszcze auta po zakończeniu roku, więc wpadł też Słowacki), ale hamulce mam znakomite. Z lewej mojej strony, wkurzony, zagotowany mną kierowca postanowił, że mnie wyminie i zabije tego przechodnia, skoro ja zdecydowałam, że nie. Nie miałam za dużo czasu na myślenie, ale zaplanowałam, że jeśli go zabije, to ja zabiję jego, bez namysłu, od razu, bo chyba się zatrzyma. A miałam w aucie butelkę świetnego, gruzińskiego wina (Ewa, Lidzia, Ola, dziękuję, że ta jedna została!) – całą, więc stosownie ciężką, tyle tylko, że przy tym gwałtownym hamowaniu, na pewno wpadła pod fotel, więc na wyjęcie stracę cenne sekundy, a nie ma co tracić. Zabiję i już! Wróg publiczny po mojej lewej zatrzymał się tak gwałtowanie tuż za plecami człowieka, że aż poczułam jak opróżnia się jego tylna kanapa i wszystko, całe jego głupie życie, wpada mu pod fotel. Zatrzymał się, o całą swoją długość przede mną.
Miałam czas, żeby wysiąść z auta i wytłumaczyć mu, że postąpił nieroztropnie. Człowiek z przejścia dla pieszych czuł chyba nadciągające nieswoje do końca kłopoty, bo przyspieszył kroku i pobiegł niemal przed siebie. Żył! Ja, choć zagotowuję się rzadko, zagotowuję się nowocześnie, na indukcji opcja „Power”. Czasem umiejętności retoryczne, pedagogiczne naprawdę przydają się w życiu bardzo, bo umiem stosunkowo łagodnie wytłumaczyć niestosowność decyzji. Krzykiem niewiele da się załatwić, dopóki nie zostanie się głupią krową. I nie chodzi o mnie, chodzi właśnie o tę krowę. Ja naprawdę nie umiem doszukać się logicznego związku pomiędzy tym, co on ode mnie usłyszał (ja po prostu nienawidzę drogowych cwaniaków, wyrażam to czasem w dość nieformalny sposób sugerując, że poza drogami są jeszcze miedze i może tam?), a tym, co do mnie powiedział! Gdzie tu jest miejsce na krowę? Poloniści, do roboty! Musicie oczyścić te biedne zwierzęta z tych idiotycznych, narosłych przez wieki konotacji! Nie byłam ani agresywnym zwierzęciem rozszarpującym mu rogami brzuch, skąd niby miałabym wziąć rogi, ani tym bardziej flegmatyczną, zamyśloną nad sensem życia krową od tej amerykańskiej profesor, odjechałby mi zanim zdążyłabym otworzyć drzwi, ani tym bardziej fioletową Milką, jest już lato, opalenizna nie pozwala zrobić mi się fioletową ze złości, zresztą może ze złości tak, tym razem jednak na indukcji jest już przycisk „Turbo Power”, ale że głupia krowa?! I teraz tak sobie myślę, że człowiek po mojej lewej był mniej więcej w moim wieku, więc mniej więcej w tym samym czasie mogliśmy mieć mniej więcej podobne wyobrażenia o krowach i jeśli ja w tym parapedagogicznym wywodzie używałam parapedogogicznego języka, to mogła mu podświadomość jednak podpowiedzieć to skojarzenie z najbardziej agresywnym zwierzęciem wiejskim. Mogła, tak sobie teraz myślę.
Nie wiem, co jest z tymi krowami, nie miałyśmy nigdy po drodze, ale językowo zostały sponiewierane strasznie. Trzeba to koniecznie posprzątać.
P.S. „Moje córki, krowy” Kingi Dębskiej i znowu krowy, jakby nie było innych określeń…