Sporo w ostatnim tygodniu działo się na piłkarskich murawach. I w tym lokalnym i tym ogólnoświatowym. Kilka wydarzeń udowadnia, że piłka nożna – taka w wydaniu dziecięcym i romantycznym – żyje. I ma się całkiem nieźle.
Może na początek coś z bielskiego podwórka. Byłem na niedzielnych derbach. Podbeskidzie szybko ustawiło sobie ten mecz. Po czerwonej kartce dla Florka – Rekord grał wysoko. Chciał strzelić bramkę, ale „Górale” bardzo dobrze zamurowali do niej dostęp. Takie wnioski wyciągnął chyba każdy, kto śledził tę grę. A mnie nasunął się inny. W niedzielę bowiem futbol kolejny raz udowodnił, że analizy, matematyka, założenia, to jedno. Nieprzewidywalność i ludzki wymiar sportu – drugie. Można „gdybać”, jak ułożyłby się ten mecz, gdyby Podbeskidzie do ostatniego gwizdka grało w jedenastu. Przecież początek podopieczni trenera Brede mieli imponujący. Szybko zdobyte bramki i kontrola boiskowych poczynań sprawiały, że kibice od strony ul. Żywieckiej pewnie mieli apetyty na więcej… Dwie żółte kartki obraz ten zmieniły. Dwie kartki, które, być może, były wynikiem ludzkiego błędu.
Bo piłkarze – i szerzej – sportowcy, nie są przecież robotami. Nie da się ich zaprogramować, by przed 90 minut bezbłędnie przesuwali, skracali, podawali czy strzelali. A najdobitniejszy tego przykład mieliśmy we wtorek, w trakcie meczu Interu Mediolan z FC Barceloną.
Stawka meczu była ogromna. Siła zespołów nieporównywalna do tych bielskich. Pewnie sztaby też miały założenia, plany i cele. Analitycy rozrysowali schematy przeciwników, zwrócili uwagę na sektory boiska, którymi warto atakować. Podpowiedzieli, jak i który przeciwnik zachowuje się w sytuacji A, B lub C. A potem gwizdek sędziego. Mija kilka minut i – jak mawiał Siara w kultowym „Killerze” - „cały misterny plan też w pizdu...”.
Inter z Barceloną rozegrały - moim zdaniem - jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, dwumecz w historii Ligi Mistrzów. Oba zespoły zabrały kibiców na emocjonalny rollercoaster już tydzień temu. We wtorek zaś ufundowały dodatkowe bonusy. Przecież te dwa mecze miały wszystko! Odwrócenie niekorzystnego wyniku (dwukrotnie z 0:2 wychodzili gracze z Katalonii), bramki w ostatnich minutach. Spektakularne interwencje i równie widowiskowe pudła. W pewnym momencie (szczególnie, gdy to Inter „gonił wynik”), miałem wrażenie, że oglądam dwie podwórkowe drużyny, dla których wygrana i towarzysząca jej radość są najważniejsze. Nie ważne przy tym, w jaki sposób je osiągną. Dwie cholernie ambitne jedenastki, dla których analizy, pieniądze, sława i wszystko to, z czym współczesna piłka może się kojarzyć – zeszły na dalszy plan. Wygrał czysty sport. Taki, który wszyscy znamy z dzieciństwa.
I jeszcze jedna, ludzka historia tej rywalizacji.
Francesco Acerbi z Interu doprowadził do remisu w ostatnim możliwym momencie, w doliczonym czasie gry. Dziś przeczytałem, że piłkarz ten wyszedł z alkoholizmu i depresji. Załamał się po śmierci taty. Potem zmagał się z nowotworem, który ostatecznie mógł przerwać jego karierę. Ale wyszedł z tego. A we wtorkowy wieczór strzelił swoją pierwszą w życiu bramkę w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Tę na 3:3 w 99. minucie tego wybitnego meczu…
Cieszę się, że futbol w jakim zakochałem się będąc dzieckiem jeszcze nie umarł…