Nie lubię 11 listopada.
A może inaczej: lubię go aż za bardzo — i dlatego mnie boli.
Bo to jedyny dzień w roku, gdy nagle wszyscy stajemy się święci od Ojczyzny, czyści jak wyprasowane koszule, które wiszą później rok w szafie, czekając na kolejny pochód. Patriotyzm wisi wtedy w powietrzu jak dym z rac, jak hymn śpiewany pełnym gardłem, choć nie zawsze pełnym sercem. A ja, ksiądz, który widział już niejedną procesję i niejedną manifestację, mam ochotę powiedzieć głośno: Patriotyzm, który żyje tylko 11 listopada, umiera 12 listopada. Tak, wiem — to nie brzmi dobrze.
Nie jest wygodne. Nie pasuje do kartki z kalendarza i nie przejdzie przez gardło w patriotycznych oracjach. Ale kiedy widzę flagi wywieszone tylko „bo wypada”, a dzień po święcie leżące zmięte na balkonie jak zużyty ręcznik — wtedy przebija mnie gorzki paradoks: Kochamy Polskę od święta. Codzienność kochamy mniej. Patriotyzm nie jest biało-czerwonym konfetti, które spada na nas raz w roku. To raczej kurz, który osiada na naszych wyborach — tych najprostszych, najskromniejszych, najmniej efektownych. Nie ma w nim fajerwerków.
Jest za to:
– podniesienie papierka z chodnika,
– przepuszczenie kogoś w drzwiach,
– nieplucie jadem w internecie,
– praca, którą wykonuję uczciwie, nawet jeśli nikt nie patrzy.
Mało wzniosłe? A jednak wolność rodzi się z rzeczy zwykłych. Ojczyznę buduje się z desek codzienności, nie z marmuru wzniosłych przemówień. Kiedy modlę się za Polskę, myślę też o tym, że patriotyzm nie jest bronią. Nie powinien służyć do okładania nim innych, tych, którzy myślą inaczej, którzy mają inną wrażliwość, inną historię. Miłość nigdy nie jest mieczem. A jeśli ktoś naprawdę kocha Ojczyznę, to nie krzyczy najgłośniej, tylko milczy najgłębiej. Nie szuka kamer, tylko prawdy. Nie szuka wrogów, tylko braci. Może to idealistyczne? Owszem. Ale wolę idealizm niż cynizm przebrany za patriotyzm. Wciąż powtarzamy, że Polska to „Matka”. Jeśli tak — to chyba najtrudniejsze macierzyństwo świata. Bo dzieci kłócą się o wszystko: o historię, o kolory, o symbole, o rację, o racje stanu, o to, kto bardziej kocha mamę. A matka?
Matka czeka. Czeka na dzień, w którym jej dzieci przestaną się bić pod jej portretem.
11 listopada minął. Fajerwerki zgasły. Kwiaty pod pomnikami zwiędną. Rocznicowe przemówienia pójdą spać — może i dobrze, niech odpoczną. A my? My mamy dopiero robotę do zrobienia. Bo prawdziwy patriotyzm zaczyna się dopiero teraz: kiedy nikt nie patrzy, nikt nie klaszcze, nikt nie nagrywa. W ciszy.
W codzienności. W wierności temu, co ważne. W miłości, która czasem boli, ale nigdy się nie kończy. I może właśnie dlatego ten felieton jest trochę niewygodny.
Bo pyta każdego z nas: Czy kochasz Polskę wtedy poza dniem niepodległości?




