Na mojej lodówce od kilku lat wisi, jest przyklejony, przywiera – nie wiem, co do końca na lodówce robi – magnes, który przywiozłam sobie z Rumunii z wioski Săpânţa. Słynny, wesoły cmentarz wprawił mnie w zupełne osłupienie, nie mogłam się wprost naoglądać, bo to cmentarz do naoglądania. Na nagrobkach, wszystkich absolutnie ślicznych, błękitnych, widnieją wyrzeźbione rysunki ze scenkami rodzajowymi z życia i śmierci zmarłego, bywa tam różnie, raz tak, raz tak. Czasem widzimy rolnika, który zbiera pokaźne swoje plony, radosny, choć zapracowany, czasem nieszczęśnika pod kołami samochodu, czasem żulika (słowo zapożyczam z felietonu Janusza Legonia już na zawsze, choć nie on jest jego twórcą, jest tylko dealerem), z butelką gorzałki, właściwie dwiema, jedną już opróżnioną, która, gdyby mogła się z nagrobka sturlać, sturlałaby się wprost pod nogi, dajmy na to, rozmodlonej w żalu czy tam szczęśliwej żony.
Zachwyciłam się wtedy i co rusz sobie ten cmentarz przypominam, bo zrywa ze wszystkimi absolutnie konwenansami europejskich, poważnych śmiertelnie, no bo jak inaczej, cmentarzy. Naprawdę jest wesoły, bo trudno się nie śmiać, gdy obok kolorowych, domowych często opowieści z życia zmarłego, można sobie poczytać epitafia – takie w sam raz do tych malowanych scen. No oczywiście nie malował ich żaden rumuński Michał Anioł, ani tym bardziej epitafiów nie pisał żaden tam Filippo Buonaccorsi, to oczywiste, ale kusi mnie, żeby zacytować choć jeden, choć dwa. To zacytuję:
„Zasnąłem w 1939 roku. Żyłem 49 lat. a oto, co chcę powiedzieć. Nazywałem się George Basului i jak długo żyłem poświęcałem wiele owiec, aby przygotować dobre mięso. Dobre mięso – to nie kłamstwo, można się nim najeść jak król. Dawałem wam najtłustsze mięso, którym mogliście się nacieszyć”.
I jeszcze ta narracja w pierwszej osobie! Tego rzeźnika nikt w Săpâncie nie zapomni! Nikt nie zapomni smaku jego baraniny! I ten drugi:
„Pod tym ciężkim krzyżem leży moja biedna teściowa. Przechodniu, proszę cię, staraj się jej nie zbudzić, bo jeśli wróci do domu, znowu będzie mnie karcić. Zostań tutaj, moja droga teściowo!”
Nie mam wątpliwości, że cmentarz fajnie, gdyby pozostawał miejscem zadumy, ale czy na pewno musi być smutny? Zastanawiam się teraz, czy można się zadumać na wesoło? Można! Bo przecież te kolorowe, bajecznie kolorowe historie splatają w jedno - opowieść o życiu i śmierci, o byciu i przemijaniu, o naturalnym porządku rzeczy, o utracie, która wpisana jest w nas już w momencie narodzin. Na wesoło okazuje się, to wcale nie znaczy banalnie czy powierzchownie, bo kupiłam sobie na przycmentarnym straganiku (a zastanawiałam się wcześniej, jakie gadżety tam znajdę i to też było na swój sposób zabawne) malutki nagrobek, losowo wybrany, bo straganiarka nijak nie umiała mi w kalamburach przełożyć umieszczonej na nim mądrości, ale w ostateczności, po co się ma przewodnika, no właśnie po to, żeby przetłumaczył.
No więc mam na lodówce radosny, jakby swój nagrobek, który za każdym razem gdy na niego spojrzę, przypomina mi, że memento mori, choć nie do końca mi to przypomina, bo mam tam najważniejszą życiową mądrość: „Lepiej żyć niż umrzeć”. I tego się trzymam. Piszę o tym cmentarzu, który na marginesie powstał w 1900, bodaj, 35 roku i do dzisiaj ma się bardzo dobrze, to znaczy nikt się tam na wsi nie odważy na jakąś smętną, marmurową, czy co gorsza, lastrikową, ekstrawagancję. Nikt!
Wtedy przyszło mi do głowy, że tak niesamowicie przywiązani jesteśmy do tradycji, tak przewidywalnie powtarzalni, że taki nietypowy cmentarz staje się natychmiast atrakcją turystyczną. Kurczę, nie wiem teraz czy cmentarz i atrakcja turystyczna… Ale przecież stare, tradycyjne cmentarze w pięknymi grobowcami, ale przecież piramidy, choćby egipskie, ale przecież paryskie katakumby… to też atrakcje turystyczne, więc wycofuję się z tej swojej wątpliwości. Przyszło mi też wtedy do głowy, że śmierć bliskich nie musi, w moim odczuciu, nie powinna być opakowana jakimiś zmatrycowanymi rytuałami, powinna być nasza, jakoś zgodna z nami, jakoś w naszym domowym, rodzinnym, unikatowym stylu, w naszym języku, w naszych symbolach. I wcale teraz już nie chodzi mi o te malunki w konwencji Nikifora, wcale nie! Chodzi mi o wyjątkowość, o niezwyczajność uroczystości odprowadzenia drogich bliskich do bramy, na naszych, a często ich, warunkach, jakoś w zgodzie z nimi.
Kiedyś zadałam swoim uczniom zadanie, aby poszli na jakiś znany sobie albo zupełnie nieznany cmentarz i zbadali epitafia, zgromadzili je, rozkodowali, znaleźli najładniejsze, najważniejsze w ich odczuciu. Nie było z czego zrobić lekcji, nudy… Przewidywalne nudy. Dobrze, że dwójka uczniów wybrała się na cmentarz żydowski, bo tam, oczywiście przy pomocy książkowego przewodnika, znaleźli teksty zupełnie wyjątkowe. Szkoda, że tak jest, bo czy nam się to podoba czy nie, to cmentarze i nagrobki pozostają i nie podejrzewam, żeby to się kiedyś zmieniło, namacalnym, takim trwałym dowodem istnienia i odejścia naszych bliskich, trochę jak z kościołami – potrzebujemy miejsc spotkania. Trochę w tym jesteśmy irracjonalni, trochę heretycy – mi najlepiej ze zmarłą przyjaciółką rozmawia się przy grobie, jakbym była święcie przekonana, że ona tam cała nadal jest i choć umarła, to ma nadal czynne uszy. Ale tak jest i już! I to nie ma związku z tym czy wierzymy czy nie wierzymy w życie wieczne, w obydwu przypadkach wierzymy w ciągle żyjącego człowieka, który tak czy owak jakoś jest. I te nagrobki, i te inskrypcje… powinny być bardziej nasze…
Zbieram się tak okrężną drogą do sedna, bo nie wiem jak się zabrać wprost… Ta rumuńska wioska, to taki prolog, rozgrzewka przed pisaniem o rzeczach dzisiaj dla mnie najważniejszych. Byłam na niezwykłym pogrzebie. Jeśli pogrzeb może być piękny, to ten był piękny. Na pogrzeb przyszły zwierzęta, psy. Przyszły, bo chciały pożegnać swojego dobroczyńcę, lekarza weterynarii. Obserwowałam dwa, miałam je najbliżej, jeden domagał się trzymania na rękach, chciał może lepiej widzieć, chciał wszystko widzieć, drugi siedział grzecznie z tym spojrzeniem, kiedy się czeka na szpitalnym korytarzu na lekarza z niepewnością, co przyniesie, co powie, co tam się za drzwiami dzieje.
Na cmentarzu było cichutko, nikt z nikim nie rozmawiał, nie jak w wierszu Wisławy Szymborskiej „Pogrzeb” czy na wielu innych, na których sama troszkę zawsze zagadywałam swoje nieprzygotowanie do nieprzećwiczonych emocji. Wszyscy się zasłuchali w ballady country, w ich rytmie kołysały się drzewa, w ich rytmie urnie z prochami swojego najwierniejszego przyjaciela przyglądały się dwie jego dożyce niemieckie, olbrzymie, piękne, majestatyczne, absolutnie z godnością przygotowujące się do najtrudniejszego momentu, gdy urna złożona zostanie w grobie. Patrzyły w dół, coś na pewno mówiły na pożegnanie. Uważnie patrzyły gdy wdowa (wdowa to takie nowe, źle skrojone imię, które trzeba na siebie przybrać, brzydkie, brzydko brzmiące, ciężkie, dodające samym swoim brzmieniem dziesięć lat, nie ma w nim litery „i”, która zaokrągla ostre brzegi słów, a „o” w otoczeniu „d” i drugiego „w” brzmi jakby wpadło do głębokiej studni i biegło w niekończący się dół) – no więc nie, nie wdowa, wolno w życiu nie używać słów, których nie chce się używać. Żona włożyła do grobu – z pełną akceptacją ich ukochanych psów – kapelusz kowbojski męża, ulubiony kapelusz, który zostałby już na zawsze bez głowy, więc lepiej niech zostanie przy mężu. Takie zapanowało na cmentarzu wzruszenie, takie niewypowiedziane ukołysanie tą sceną, taka zbiorowa potrzeba słuchania najłagodniejszego pod słońcem country, że trochę było mi nawet nieswojo, że biorę udział w tak prywatnym, pięknym niebywale intymnym pożegnaniu.
To był świecki pogrzeb, czyli taki, na którym Bóg stoi troszkę z boku, pilnuje, żeby wszystko poszło dobrze, ale nie wtrąca się w tę miłość, która będzie musiała wszystkiego nauczyć się na nowo, sama siebie będzie musiała nauczyć się na nowo. Dyskretny, pełen szacunku do wszystkiego, co tam widział. Na pewno z rozrzewnieniem słuchał tej sakralnej, najbardziej sakralnej w tamtej chwili muzyki i na pewno zachwycił się dożycami, które odprowadziły swojego przyjaciela do bramy. Przez chwilę Bóg nie musiał w ogóle przemawiać. Przemówiła miłość.
Zachwyciłam się tą intymnością, piękną odrębnością, powolnym tempem słów, spacerem do bramy razem z ukochanymi psami… Tak może odejść tylko wyjątkowo weterynarz…