Wakacje tuż, tuż, pomyślałam więc, że pora by powoli wprawiać się w letni nastrój. A lato zawsze, ale to zawsze ma u mnie zapach Kamienia Pomorskiego i jego okolic, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak podzielić się tym zapachem – tu i teraz. A mam taką szkatułkę na letnie zapachy, moją debiutancką, literacką opowieść o Kamieniu właśnie. To otwieram, to się dzielę i zapraszam do mojego świata, w którym ciągle szukam odpowiedzi na pytanie „Czy można przez 500 lat kochać jednego człowieka?” Fragment mojej książki to też fragment wielkiej jak świat miłości, która nigdy nie wyszła z głębokiego cienia, ale dzisiaj o tej miłości nie powiem nic a nic. Dzisiaj Kamień Pomorski…
Wszystko jeszcze tam spało, nie było gdzie wypić nawet kawy. Auto zostawiłam pod ratuszem i zeszłam na dół, nad zalew. Ależ urocze miejsce! Na molo nie było nikogo, na wodzie nie było nikogo. Siedziałam na ławce i podziwiałam dwojako piękny widok. Rozległa wyspa na zalewie połączona z miastem długą kładką kusiła jakimś czarem, choć lepiej byłoby nie wiedzieć czego można się po takiej wyspie spodziewać, ale zanurzona w wodzie wyglądała jak kawałek afrykańskiego buszu z nadzwyczajną zielenią, jeszcze nie wypłowiałą, jeszcze rajską, piękną. W niewielkiej marinie kołysało się kilka żaglówek i nawet ze trzy kutry. Lubię widok kutrów, mają w sobie coś męskiego, bezwarunkowego, lubię ich prostotę i specyficzny zapach olejowanych desek i ryb. W głębi zalewu widać było kolejną wyspę, albo półwysep, a dalej łagodne wzniesienia zupełnie bez jakichkolwiek zabudowań.
Kiedy patrzyłam na Kamień – patrzyłam na niego z dołu, znad wody, widok wydał mi się jeszcze przytulniejszy – miasto na wzgórzu wyglądało czarująco. Nierówna, jakby niespójna zabudowa czyniła z niego gotowy plan filmowy do jakiejś miłosnej opowieści. Wszystko tu było jakieś. Na wprost stał ratusz – zupełnie niezwykły, historyczny budynek z małymi oknami, przez które urzędnicy musieli mieć widok cudowny, a z tamtej wysokości pewnie widzieli dużo, dużo więcej niż ja teraz. Na lewo od ratusza stała równie piękna kamienica, z mojej odległości niewiadomego jeszcze przeznaczenia, na prawo stały niskie bloki mieszkalne, pełne rodzinnego rozgardiaszu na balkonach, które otwierały się raz za razem, bo dzień był znowu piękny i upalny. Na drugim i trzecim planie rosły kamienice, bloki, niska zabudowa, dużo wszystkiego, ale pięknego. Urzekła mnie ta poranna architektoniczna niespodzianka. Byłabym sobie pewnie zwiedzanie miasta zostawiła na za pół godziny, ale zaczęły bić na mszę katedralne dzwony. Trochę wyglądałam niemszalnie, więcej ciała miałam odkrytego niż zakrytego, ale oszacowałam miejsca ryzykowne, dekolt wydał mi się duży, ale nie wodzący chyba zbytnio na pokuszenie, długość, a raczej krótkość sukienki natomiast rekompensowały płaskie zupełnie klapki, co mogło być sugestią pewnej mojej skromności. Odważyłam się pójść. Wieżę katedralną widziałam niemal od razu, trudno było zabłądzić. Mijałam po drodze pozamykane sklepiki, a ze dwa, trochę jak sklepy cynamonowe u Schulza, kusiły wystawami i dość tajemniczymi wnętrzami. Muszą poczekać do kiedyś. Była przecież niedziela.
Katedra przeniosła mnie w zupełnie inny świat. Pomimo rozkręconego już na dobre przedpołudnia stała jakby w półśnie w cieniu wielkich, starych drzew, otoczona niską zabudową farną. Tam też były chyba jakieś cynamonowe sklepiki, ale szczelnie domknięte okiennice nie pozwalały niczego zobaczyć. Wszystko stało takie czerwone, ceglane i kompletnie niewzruszone tym letniskowym, wakacyjnym dookoła we wszystkich miejscowościach rozrastającym się gwarem. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy stał ceglany budynek kształtem zapowiadający chyba szkołę, a obok kolejny, jakby ciągle trwał w nim rok 1650 i zaraz wyjdą stamtąd odziani w barokowe ciuchy… no nie wiem kto… miejscy rajcy. A może to kuria biskupia? Obok kolejne cudo, niski, stary, ze spadzistym dachem, maleńki domeczek, normalnie w takich mieszkają czarownice, ale kto by pozwolił czarownicy mieszkać zaraz obok katedry? Domek, tak jak wszystko obok i dookoła, stał w cieniu olbrzymich drzew i obrośnięty był gęsto winem tak, że można by myśleć, że wino porasta również domek od środka. Cały był zielony, tym bardziej, że drewniana elewacja nieznacznie tylko i gdzieniegdzie wyglądająca spod wina, również pokryta była zieloną, butelkowo zieloną farbą. Pomyślałam, że kiedyś ten domek będzie mój. Ani śladu cywilizacji. Znalazłam się w miejscu, w którym poza przykatedralną gablotą nie było niczego nie tylko z XX, ale nawet z XIX wieku.
Weszłam do środka kościoła, usiadłam szybko w ławce, chcąc ukryć te za gołe ramiona, więc nawet trochę zjechałam po wypolerowanym drewnie tyłkiem i plecami w dół, żeby wydać się światu niższą i jakby jednak skromniej ubraną. Kościół powoli wypełniał się mieszkańcami Kamienia i turystami. W środku było duchowo. W powietrzu unosił się specyficzny zapach historii, ze ścian spoglądały na mnie barokowe groźne, męskie twarze, z posępnymi minami szeptały do mnie vanitas vanitatum… Brałam to bardzo do siebie, ta sukienka… Blisko ołtarza, po lewej stronie stała potężna chrzcielnica trochę przerażająca, jakaś za surowa, za kamienna, za duża, za szara. Ksiądz podszedł do ołtarza i w tej samej chwili zagrały organy. Co to były za organy! Poza ich dźwiękiem nic już nie przykuwało mojej uwagi. Wprawny organista zrobił robotę i jakby lekceważył księdza, który byłby już zaczął, gdyby nie trwał ten mistyczny koncert. Nikt nie śpiewał, bo i nie było do czego. Pojechał jakimś Bachem, nie miałam pojęcia i nawet nie było mi to do niczego potrzebne. Czystość dźwięku odwracała mi głowę w stronę sklepienia, żeby się nikim w kościele nie rozproszyć. I tak trwałam w katedrze w nerwowym oczekiwaniu na kolejne dźwięki organów.
Trudno powiedzieć, że byłam na mszy, byłam raczej na niebiańskim koncercie, którego najbardziej w tej chwili potrzebowałam. Poczułam, że wszystko jest w idealnej harmonii, że wiem dokąd idę, że przede mną jest krystalicznie czysta tafla szkła, która oddziela mnie od jakiegokolwiek niepokoju. Byłam w transie światła i spokoju. I zostałam tak jeszcze po mszy, bo organista też miał swój trans, za który byłam mu serdecznie wdzięczna. Nie wiedzieliśmy nic o swoim istnieniu, a on mi pisał dźwiękami piękny scenariusz na jutro, na resztę życia. Miałam plan, żeby się odkochać. Podeszła do mnie nagle przyjemna, przyjemnie pochylona starsza kobieta, kobieta kościelna i szeptem zaproponowała, że może zwiedzę sobie wirydarz, bo piękny. Zwiedziłam.
Stanęłam pośrodku murów z regularną koronką krużganków, pomiędzy gąszczem ziół i krzewów, które w tym miejscu zapierały dech w piersiach nie swoją urodą, bo nie były urodziwe w rozumieniu centrów ogrodniczych, ale swoją jakąś adekwatnością do katedry. Były skromne i pokorne, nie żadne tam wybujałe, sztucznie pędzone oleandry, po prostu święte rośliny w świętym miejscu w świętej starości. Wyglądały na stare, wielowiekowe, przedziwnie splątane, przedziwnie wrastające w siebie i w katedralne mury. Ich zieleń na tle tych starych murów podsycana wąziutkimi tylko strumyczkami światła była nadzwyczajna, jakby nieznana, jakby istniejąca tylko tutaj, w otoczeniu tych murów. Pośrodku wirydarza stała studnia, studzienka, mniejsza od chrzcielnicy w środku katedry. Mój Boże, co za miejsce! I ciągle słyszałam organy. Ich dźwięki rozbijały się teraz o mury wirydarza po swojemu, ciszej niż w środku, wypełniając mnie kolorami. Byłam brązowa jak Gioconda. Brązowa od środka. Mogłam wyjść, ale nie musiałam, miałam cały dzień na uniesienia, żadnego pośpiechu i żadnego zegarka. Wyszłam dopiero najedzona duchowością tego miejsca. Poszłam pospacerować po okolicy, skręcałam w zaciszne uliczki, przyglądałam się temu niedzielnemu kamieńskiemu życiu chyba z jakąś nieznaną mi dotąd miłością. Jeśli organy nie przestaną we mnie grać, będę musiała tutaj zamieszkać. W domku czarownicy.
Było w okolicy południa, niewielu jeszcze wczasowiczów przyszło nad brzeg wody, taki spokój panował dookoła, że nie mogłam sama przed sobą ukryć wzruszenia. Miasto też zdawało się być wzruszone tą letnią niedzielą. Najładniejsze przy ratuszu kamienice to butikowe, klimatyczne hoteliki, dopiero teraz dostrzegłam stylowe, zawieszone na łańcuszkach szyldy. Były pewnie pełne dopiero co budzących się do dnia zakochanych par. Zaglądałam z daleka do okien chyba zazdroszcząc tym zakochanym parom tego ich zakochania. W kawiarni, poza mną, było jeszcze małżeństwo zamożnie wyglądających emerytów i nie dałabym sobie głowy uciąć, czy nie spali właśnie w tym czarownym hoteliku i czy aby na pewno są małżeństwem, bo w ogóle nie patrzyli ani na cudny ratusz ani na lazurowy zalew, ani w ogóle na nic nie patrzyli tylko połączyli się wzrokiem i byli. Nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Coś sobie opowiadali, coś podpowiadali, pili kawę i jedli powolutku marlenkę. Jedną. Wspólną.
Dzień upływał mi na słodkim nicnierobieniu. Wsiadłam do samochodu i pojechałam przed siebie, trochę bez planu, trochę bez pomysłu. Objechałam dookoła Kamień, przyglądając się niedzielnej aurze miasteczka. Słońce zalewało wszystkie jego zakątki, rozświetlało nie najładniejszą nawet zabudowę i cudownie rozwlekało czas. Trochę jeździłam w kółko, ale za każdym razem odkrywałam coś nowego. Podjechałam pod jakąś okazałą basztę i przylegającą do niej bramę – co najmniej XIV wiek, cudna! Ponieważ widziałam ją od dołu, stoi na wzgórzu, to na tle lazurowego nieba jej brązowa cegła wyglądała po prostu doskonale, majestatycznie i doskonale. Jakoś nigdy wcześniej nie widziałam takiego zestawienia – starej, ciemnej cegły na tle bezchmurnego, błękitnego nieba. Znakomite zestawienie. Mogłam co rusz zatrzymywać samochód, bo nikt poza mną tej niedzieli nie objeżdżał miasta. Rzadko spotykałam też ludzi.
Wróciłam nad zalew, tym razem nieznana mi droga doprowadziła mnie pod stare mury miejskie, które wprowadzają w tę okolicę jakiegoś tajemniczego ducha. Ta cisza i te mury i ten stojący nieruchomo zalew zapierały dech w moich piersiach, ciągle coś w Kamieniu zapierało mi dech. Wysiadam. Co będę jeździć. Wysiadam. Na moście łączącym wyspę z miastem kilku wędkarzy rozłożyło swoje klamoty, oparło się o barierkę i wpatrywało w daleką wodę. Czasem coś do siebie mówili, raczej pokrzykiwali bo stali w słusznych odstępach. Przy każdym na posterunku czekała też na swoje wejście brązowa butelka pełna jeszcze tego trunku, co to rozjaśnia rzeczywistość tym, co chcą, żeby im coś ją rozjaśniało. Wszyscy byli w bliżej nieokreślonym wieku popoborowym, wszyscy wyglądali na takich, co często rozjaśniali rzeczywistość, a wręcz żyli od dawna w wielkiej jasności. Nie miałam odwagi co prawda pójść na wyspę, ale zrobiłam kilka kroków w głąb kładki, żeby nie znaleźć się za blisko tej gwardii, ale też żeby spojrzeć na okolicę z nieco innej perspektywy. Panowie jak na komendę generała odwrócili się w moją stronę, nie poszłam więc dalej, bo sukienka nie tylko nie licowała z katedrą, ale też mogła teraz podszeptywać jakąś frywolną swobodę w nawiązywaniu ze mną kontaktu. Stanęłam, rozłożyłam szeroko ramiona, oparłam ręce o barierkę niczym jakiś wkurzony prokurator i już bez wielkiej przyjemności patrzyłam przed siebie.
- Może panienka do nas dołączy? Ryby nie biorą dzisiaj za dobrze, to sobie pogawędzimy! – zawołał jeden z rozjaśnionych. Jak zareagować, żeby nie zrobić z siebie spłoszonej gęsi, co mam do perfekcji opanowane? Co, mam powiedzieć, że się spieszę na autobus? Albo, że chcę sobie sama postać na krajuszku kładki? Podeszłam więc pięć kroków i eksperckim tonem zareagowałam na to dzisiejsze niebranie.
- Front idzie ze wschodu, taki niżowy, to ryby nie biorą. Warto to wiedzieć panowie, szkoda niedzieli, skoro brać nie będą. Stara wędkarska prawda! – odkrzyknęłam uśmiechając się przy tym bardzo serdecznie i jak się okazało – rozwiązując problem „sobie gawędzenia”. Panowie wątku nie pociągnęli, ja za to spokojnie znów w prokuratorskiej pozie podziwiałam malarskość krajobrazu. I tak oto wymyślona naprędce wędkarska reguła odpowiednio zaintonowana stała się przepustką do wewnętrznej mojej niedzielnej ciszy. Na obrazie pojawiły mi się tym razem dwie duże rodziny – jedna kacza, nurkująca co rusz przy brzegu, ale poza tym spokojna i niedzielna, jakby się wybrała na poobiedni spacer i zatrzymała się z dziećmi przy budce z włoskimi lodami. Nie miałam niczego przy sobie, co mogłoby im teraz robić za lody, szkoda, bo karmienie kaczek jest zawsze urocze. Cała rodzina przegadywała też jakieś fajne sprawy, bo cała była radosna i od czasu do czasu dźwięczna. Pod wodą poruszało się kilka par kaczych stópek, które wyglądały wprost rozkosznie. Tata, jak mniemałam, troszkę był zamyślony, troszkę z boku, od czasu do czasu robił nieznaczny unik, kiedy najmłodszy z synków ścigał się z nieco starszym, ale zaraz potem w spokoju zataczał regularne półkoliste trasy, które chyba wyznaczały też teren bezpiecznej zabawy dla maluchów. Mama, niedzielnie wystrojona, w nowej fryzurze potrząsała ciągle głową albo dlatego, że nową fryzurą trzeba lekko potrząsać, albo dlatego, że lada moment mogły się tutaj pojawić inne babeczki z kamieńskiej wody i dobrze, żeby ten nowy look od razu zauważyły.
Druga rodzina, niekompletna, zupełnie bez jakiejkolwiek celebry rozłożyła biwak na barierkach kładki i raczyła się dwoma wielkimi jak woły, komarami. Biwak był misternie sprawiony, a komary zaspakajały niedzielną potrzebę ucztowania. Tym razem jednak cała rodzina gdzieś chyba się rozbiegła po okolicy, bo biwaku strzegł tylko stary, brzydki ojciec, tyłkiem odwrócony do całego pięknego świata zalewu. Był nadąsany i brzydki. Być może wybór miejsca biwakowego był chybiony, bo kiedy spojrzałam mimochodem wzdłuż kładki, to jak daleko wzrokiem sięgnąć rozłożone były inne pajęcze biwaki. Większość ojców, choć sprawiała na grillu mięsne pyszności, była brzydka i nadąsana i tyłkiem odwrócona do całego świata. Dzieci gdzieś się rozbiegły, żony pewnie z parasolkami poszły na wyspę, której nadal się bałam. Panowie wędkarze odczarowywali zbliżający się front i nic już do mnie nie mówili. I dobrze.
Upał robił się nie do zniesienia, a nogi powiodły mnie z powrotem do auta. Na dzisiaj koniec zwiedzania okolicy. Wracam do siebie.