W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Żurki, szapronowanie i książka po ślubie

Żurki, szapronowanie i książka po ślubie

Mówią, że dzisiaj najważniejszym sposobem zawierania znajomości przez młodych ludzi są specjalne aplikacje komputerowe łączące ich w pary na podstawie informacji (prawdziwych lub fałszywych), które wpiszą w odpowiednie rubryczki, tworząc swój profil. Wydaje się to dość dziwne i nienaturalne, ale czy rzeczywiście to taka nowość? Kiedyś też nie było łatwo kogoś poznać „w realu”, a funkcję dzisiejszej aplikacji pełnił analogowy obyczaj.

Zerknijmy do wspomnień profesora Stefana Kieniewicza (1907–1992). Ten wybitny historyk pochodził z kresowej rodziny szlacheckiej, która straciła gniazdo rodzinne po rewolucji bolszewickiej i zamieszkała w Warszawie. W arcyciekawych pamiętnikach (przygotowanych do publikacji przez syna Jana, również znanego historyka, i wydanych przez Znak w 2021 r.) zaskakująco dużo miejsca poświęca swojemu dojrzewaniu do miłości. Pisze o tym wyjątkowo otwarcie, łącząc elegancką powściągliwość z otwartością i bogactwem szczegółów obyczajowych. Jego młodość przypadła na czas tak zwanych szalonych lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Ale rozpasanie obyczajowe po Wielkiej Wojnie nie przypadło mu w udziale.

Nie wiem, czy można byłoby go nazwać modnym dziś określeniem „incel” (osoba żyjąca w mimowolnym celibacie). Wyznaje, że rozwijał się pod «tym» względem dziwnie wolno: „do końca szkoły nie miałem seksualnych kłopotów. Z braku zainteresowania pozostawałem w tym zakresie ignorantem, nie rozumiałem koleżeńskich kawałów, nie znałem nawet odnośnej terminologii”. Najpierw mama ostrzegała go, żeby „nie bawił się sam ze sobą”. Usłyszał to, jak skwapliwie notuje, jeszcze gdy mieszkali w Dereszewiczach. Potem (w Żakowie) ojciec powtórzył mu to samo, „dorzucając kilka informacji o tym, jak się rodzą dzieci”. Liczył wówczas około czternastu lat, a „nie dostrzegł związku obu tych tematów” (przestróg mamy i taty nie posłuchał, co uczciwie relacjonuje w pamiętnikach).

Nieco wcześniej, latem 1920 na wakacjach w dworku w Bolciennikach „natknął się” – jak pisze – na homoseksualistę. Było to artysta malarz, do tego ważny działacz harcerski z Wilna. „Wciągnął mnie do swego pokoju, sadzał na kolanach i obcałowywał. Nikt tego nie dostrzegał […]. Ani wtedy, ani długo później nie rozumiałem, o co chodziło” – wspomina. A mi się kołaczą po głowie słowa znanego poety: „Wśród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju… Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany…”. Z powodu zbliżania się bolszewików rodzina uciekła do Warszawy, więc to spotkanie – „na szczęście”, jak pisze – nie miało dalszego ciągu.

Kolejny etap zdobywania pierwszych doświadczeń stanowiło nagabywanie piętnastolatka na ulicy przez pracownice seksualne.

Opowiadałem o tym w domu, śmiejąc się, choć oczywiście nie byłbym się nigdy odważył na taką przygodę. Ale też nic mnie w tym kierunku nie ciągnęło, w lekturze nie szukałem wątków erotycznych, w teatrze sceny miłosne, jeśli stawały się nazbyt brutalne, budziły we mnie obrzydzenie. Nie przychodziło mi do głowy, że wypadnie mi się kiedykolwiek zmierzyć z tymi problemami.

Kieniewicz, wspominając swoje późniejsze dojrzewanie, opisuje życie towarzyskie własnej sfery. Dzisiaj wydaje się ono bardzo anachroniczne. Było chyba takie już wtedy. Począwszy od tego, że przy każdym niemal wymienionym nazwisku trzeba podać rodowód. Oto próbka ze wspomnienia pomaturalnych wakacji:

Wypuszczałem się w świat swobodnie, udając się zrazu na Podlasie, do Pobikrów, majątku Józia Jezierskiego, żonatego z jedyną córką wujostwa Olesiów, Dzidzią. […] Zaraz potem wybrałem się w Miechowskie, do Topoli, majątku starej pani z Łopacińskich Rzewuskiej, ciotecznej babki Tekli, która też u niej spędzała wakacje. […] dojechałem i w Oszmiańskie, do Nowosiółek cioci Jadwigi Czapskiej (Reytanówny, siostry mojej babki Grabowskiej).

W Poznaniu, gdzie podjął studia, „w karnawale spotykano się na niektórych bardziej selektywnych balach publicznych, prywatne bale trafiały się nieczęsto, raczej popołudniowe «żurki»”. Warto czytać przypisy, nie chodzi tu bowiem o zupę, ale o tak zwany jour fixé – ustalony dzień wizyt towarzyskich. To było trochę jak działanie tych dzisiejszych aplikacji – dla młodych ludzi szansa na zaprezentowanie się i poznanie kogoś.

Miejscami dopuszczalnych spotkań były również publiczne bale (w Białej Sali poznańskiego Bazaru):

Zamożne damy, przywożące córki na karnawał, wynajmowały niekiedy jedną z sal Bazaru na mniejsze, wyselekcjonowane potańcówki. Przez kilka sezonów z rzędu tańcowaliśmy też, tańszym kosztem, w Towarzystwie Przyjaciół Nauk przy ulicy Mielżyńskiego, gdzie dermatolog profesor A. Karwowski otwierał zaprzyjaźnionej młodzieży parterową salkę w głębi podwórza. Imprezy te funkcjonowały na zasadzie składkowej, ale można było też zamówić stolik i kazać sobie podać wina.

Dobrze tańczący Kieniewicz chętnie w tych wydarzeniach uczestniczył, ale były też źródłem dyskomfortu, bo świetność rodzinnych koligacji nie przekładała się w jego przypadku na zasobność portfela. W związku z tym bawił się bez alkoholu, problem był wtedy, gdy ktoś mu postawił kolejkę przy barze, bo nie miał jak się zrewanżować.

Oprócz żurków obowiązywało wówczas jeszcze szapronowanie panien (z fr.: wprowadzanie w świat), czyli rodzinna, a właściwie społeczna kontrola kontaktów z rówieśnikami płci przeciwnej:

Panny nie bywały na dancingach, ale jeśli szły do kina lub do teatru z młodymi ludźmi, to tylko w większej gromadzie. Normalnie spotykało się panny w salonie, zatem w większym towarzystwie. Na żurku lub prywatnym baliku obowiązywało młodego człowieka przetańczenie z panną domu i ze wszystkimi obecnymi pannami. Miał prawo nie dobijać się do panny oblężonej przez tancerzy – chociaż nie uchodziło i pannie być zanadto oblężoną. Jeśli młody człowiek zatańczył dwa razy z panną brzydką i niepociągającą, poczytywano mu to za dowód wyrobienia. Reguły tej przestrzegano i na publicznych zabawach, choć mniej rygorystycznie. Nie do pomyślenia było tańczenie wyłącznie z jedną osobą, coś podobnego zaczynało się w końcowej dopiero fazie aprobowanych w danym środowisku konkurów. Nikt oczywiście nie słyszał o tak zwanym chodzeniu z sobą.

Mężczyznom było łatwiej, mogli chodzić na dancingi (lokale Carlton, Moulin Rouge). Na takiej imprezie „młodzi ludzie z towarzystwa obcowali z fordanserkami, a potem, jeśli było ich stać, wędrowali się z nimi przespać”. Ale nie Kieniewicz, który nadal pozostawał niewinny (opowiada barwną anegdotę, jak to nie dał się po wyprawie do kina wciągnąć koledze-kusicielowi do Carltonu). Ważne było, żeby w takich miejscach nie ujawniać wobec dziewczynek swojego nazwiska. Obyczaje jednak zmieniały się szybko, pod koniec studiów można było już na dansing do niektórych lokali pójść z pannami (pod warunkiem że w większym gronie).

Ta większa swoboda pociągała za sobą ocieranie się panien z towarzystwa o półświatek. Nieraz zdarzało mi się, gdy przebywałem w nocnym lokalu ze znajomymi pannami, że towarzysz zabawy szeptał mi do ucha: „Nie kłaniaj się Iksowi”. Znaczyło to, że dobry znajomy Iks, siedzący o kilka metrów od nas, przebywa w towarzystwie osoby lub osób lekkiego prowadzenia. Oba grona udawały, że się nie dostrzegają.

W owym czasie, jak podkreśla autor, dziewczęta miały większą swobodę, jeśli chodzi o małżeństwo. To znaczy – nie paliły się do zamążpójścia wcale i „wyrywały ze szapronażu”. Chyba że…

trafił się epuzer [tj. kandydat do małżeństwa, dobra partia]. Ale epuzerowie z dużym majątkiem, jeżeli nie zostali wcześnie usidłani, byli przeważnie z felerem: z brzuszkiem lub z łysiną. To samo dotyczyło héritier, czyli panien posagowych. Tam gdzie po obu stronach w grę wchodziły duże majątki, a do tego i wielkie nazwiska, tam kojarzono stadła po dawnemu, w drodze układów starszego pokolenia. Na epuzera czy też héritierę szło wtedy polowanie z nagonką.

Stopniowo i powoli pokonujący kolejne szczeble niezbyt głębokiego wtajemniczenia Kieniewicz wreszcie się oficjalnie zaręczył, zerwał zaręczyny itd., a wreszcie po kilku latach, kiedy miał już jako-tako ustabilizowaną sytuację zawodową – ożenił się. Żonę poznał oczywiście na jakimś warszawskim żurku. Był rok 1937. W podróży poślubnej małżonkowie zakupili sobie Małżeństwo doskonałe van de Velde’a. Dwa lata wcześniej do tej lektury namawiał Kieniewicza kolega – „Odskoczyłem od tej książki ze strachem!”.

Wiele lat później znalazłem kolejne wydanie tego dziełka na półce z książkami moich rodziców. Ale wtedy w tej dziedzinie królowała już, zdobywana spod lady, Wisłocka. Internetu ciągle nie było.

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart