Wróciłam moment temu z Teatru Polskiego z „Kabaretu” i nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się pierwsze przedstawienie. Była to „Historia żółtej ciżemki” w reżyserii Jana Sycza, bodaj 1985, może 1986 rok. O ile znam fabułę tej powieści dla dzieci, o tyle kompletnie nie pamiętam tamtego widowiska, kompletnie nic, nic a nic. Pamiętam za to, jakie wrażenie zrobił na mnie teatr! Miał wtedy ze dwa tysiące miejsc na widowni, ze sto pięćdziesiąt metrów wysokości, kiedy patrzyłam na sufit, scena wydawała mi się niewyobrażalnie wielka! Nie chodzi o to, że dzisiaj bielski teatr nie robi na mnie już takiego wrażenia, robi i to nawet z wielu powodów większe, ale zwyczajnie przywróciłam mu właściwie rozmiary i właściwie proporcje. Oczami dziecka widziałam jakiś kosmos!
Bardzo często buduję i noszę w sobie jakieś wyobrażenia, często przez wiele lat w żaden sposób niezweryfikowane, potem okazuje się, że doświadczam nowego świata, nowych ludzi, nowych miejsc i albo patrzę z rozdziawionymi ustami, że nie do wiary, albo pękam ze śmiechu, bo takie te moje wyobrażenia były zabawne.
Pamiętam swoje wyobrażenie bólu. Co prawda nie rodziłam nigdy tak zwanymi siłami natury, czyli moimi, kobiecymi, ludzkimi (co to w ogóle znaczy „siłami natury”?) więc nie zderzyłam sobie wyobrażeń o tym bólu z jego prawdziwym obliczem – bardzo dobrze zresztą, ale za to poznałam ból inny, filmowy, frontowy i to taki frontowy z czasów I wojny światowej. Otóż trafiłam kiedyś dzikim pędem na stół operacyjny. Straszna trwoga! Co tam operacja, najgorsze czekało mnie po niej, bo przecież podczas operacji spałam. Ból bólem, brałam go z grubsza pod uwagę, więc postanowiłam wytrzymać, do czasu, gdy obok mnie, na sąsiednim łóżku nie umarła po cichutku staruszeńka. Miała do tego pełne prawo, tylko że podczas próby jej ratowania, podnoszenia z martwych, musiałam opuścić salę i to w tempie pewnego Jana Pawła (!), czyli hop, hop, hop. Zaczepiłam o coś nieporadnymi nogami, zakręciło mi się w głowie i upadłam. I pękły mi dwa szwy na brzuchu. Lekarz, zupełnie jak we frontowym lazarecie, zapewnił mnie, że raz, dwa dziurę (nie wiem czy miałam tam dziurę, chyba nie, bałam się spojrzeć) zaszyje i że wkłucie strzykawki ze znieczuleniem będzie dość bolesne i dodatkowo bolesne, a on tylko zrobi trzy, cztery, pięć ruchów i dziura zaszyta… więc bez znieczulenia… na środku brzucha… dopiero co rozciętego… dopiero co uważnie obejrzanego przez tę kościstą babę z kosą.
Przypomniały mi się wszystkie wojenne filmy, również te, których nie widziałam, ale wiedziałam, że szycie brzucha bez znieczulenia to będzie ostatnie szycie w moim życiu! Pielęgniarka, sanitariuszka frontowa, bez sprzętu, bez leków, ale za to z wielkim sercem, pozwoliła mi z całej siły ściskać jej rękę, ściskałam, wbiłam paznokcie w skórę, a co mi tam i postanowiłam krzyczeć wniebogłosy, bo na filmach zawsze ranni żołnierze potwornie krzyczą. Byłam stosownie do tej sceny przygotowana. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że to taki zaledwie miniból, właściwie doświadczyłam już sto razy sto razy większego. Krzyczałam jeszcze chwilę, bo gdybym przestała, pacjenci (a wszystkich przygotowałam raczej na wielkie widowisko) gotowi pomyśleć, że umarłam w tym gabinecie zabiegowym – na froncie to się zdarzało przecież bardzo często). Wyobrażenie bólu naprawdę potrafi człowieka zniewolić, tak czy owak szycie brzucha bez znieczulenia da się spokojnie przeżyć. Filmy kłamią.
Często niewłaściwie wyobrażałam sobie pewnych ludzi, hodowałam jakieś uprzedzenia, krążyłam podejrzliwie wokół człowieka, trwoniłam czas i energię na obawy i jakieś latami pielęgnowane wątpliwości, budując sobie w sobie zupełnie fałszywy jego obraz. Wpadłam kiedyś na pomysł, że zaproszę do fajnego projektu pewnego niezwykle popularnego dziennikarza, publicystę, pisarza i tak jak szybko wpadłam na ten pomysł, tak szybko się z niego wycofałam, bo któż to widział – ja i taki wielki, wielki ktoś.
Ale wczoraj, może pod wpływem tego „Kabaretu” albo czy ja wiem, może „1670”, usiadłam do laptopa i wysłałam do niego wiadomość od razu z zaproszeniem, bo szkoda czasu, bo przecież czasu coraz mniej na wszystko. Upłynęło dokładnie dziesięć sekund i dostałam odpowiedź. Boże mój, a ja zwlekałam z tą wiadomością ze trzy lata, bo sobie wyobrażałam, że słynny blondyn jest tylko tak na niby miły i otwarty, a na pewno jest furiatem z wywalonym w kosmos ego. Postanowiłam, że nie będę nigdy więcej budować sobie w sobie idiotycznych wyobrażeń, bo przecież o tym można by już napisać książkę! Tyle mam materiału!
Całe młode życie, ale takie młode, kiedy miałam już prawo jazdy, marzyłam o tym, żeby jeździć kabrioletem. Oczywiście trzydzieści kilka lat temu nie mieliśmy w Polsce pogody na kabrioleta, nawet w samym środku lata, ale za to tak od dziesięciu miej więcej lat to już spokojnie autko się sprawdza. Wyobrażałam sobie siebie zawsze w stylówie pretty woman, koniecznie biała apaszka w czarne grochy, ewentualnie słomkowy kapelusz - wiatr we włosach, a mężczyźni u moich stóp – dokładnie tak brzmi napis, jaki widnieje na dywanikach w moim dzisiaj kabriolecie. Rozczarowanie! Wiatr przy prędkości 60 km/h rozszarpuje mi włosy tak, że na pewno żadnego mężczyzny nie mam wtedy u swoich stóp, kapelusz w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo go zwieje już przy 50 km/h! A spróbujemy wyjechać na jakąś drogę ekspresową! No to jeżdżę pomalutku, że niby taka przyjemność z podziwiania okolicy, ale kiedyś wpadł mi w dekolt olbrzymi żuk, albo może wcale nie taki olbrzymi, ale wyobrażałam sobie giganta (tym razem z horrorów) i omal nie roztrzaskałam się na przydrożnym drzewie, tak się go wystraszyłam!
Podobnie zresztą jest z fotelami, które w moim kabrio są z białej, perłowej, ślicznej, ślicznie pikowanej skóry, a żeby było jeszcze śliczniej, to na skórze cekinowa nazwa modelu. Przy zdjętym dachu auto wygląda bajecznie, tylko jak usiąść na tych fotelach, gdy na zewnątrz jest blisko czterdzieści stopni Celsjusza? Tyłek płonie, to znaczy nie płonie, bo nie ma szans usiąść, żadnych szans! Mogłabym pisać i pisać o zderzeniu wyobrażeń z rzeczywistością, moich wyobrażeń, i zachodzę w głowę, o ile łatwiejsze byłoby moje życie, gdybym go sobie najpierw nie wyobrażała…