Poszłam wczoraj na wieczorny, długi spacer z psem i nie wiedzieć zupełnie dlaczego, przypomniała mi się taka zabawa z dzieciństwa „Poszedł Marek na jarmarek…” Zapamiętywaliśmy z rodzeństwem jakieś irracjonalne liczby zakupionych w wyobraźni przedmiotów i – rzecz jasna, bo o to w tej zabawie chodzi – wymienialiśmy je w odpowiedniej kolejności kupowania, a wymyślaliśmy produkty nie byle jakie i nie byle jak nazywane. Prześcigaliśmy się w zwycięstwach, każdy chciał mieć żółtą koszulkę lidera, przynajmniej na jeden dzień, bo graliśmy codziennie. Ćwiczyliśmy pamięć dla samego ćwiczenia i pękaliśmy z dumy, ile jesteśmy w stanie w głowach pomieścić!
Całe dzieciństwo i nastoletniość, bo nie wiem w sumie jak ten kolejny etap zgrabnie nazwać, wkuwałam coś na pamięć. Potem już mi tak zostało i wciąż zapamiętywałam mnóstwo wszystkiego. Nie było przecież wyjścia, żeby coś zostało w głowie, trzeba było to tam umieścić. Pamiętam mnóstwo zbędnych, jak mi się dzisiaj wydaje rzeczy, taki na ten przykład matematyczny wierszyk: „W pierwszej wszystkie są dodatnie, w drugiej tylko sinus, w trzeciej tangens i cotangens, a w czwartej cosinus”. Nie wiem, do czego wtedy, w liceum ten wierszyk stosowaliśmy, ale pamiętam i już. Matematyk zresztą co rusz nam powtarzał, że mamy się czegoś tam nauczyć – na pamięć - a zrozumienie przyjdzie samo. Do mnie zwykle nie przychodziło, ale śmiem mu przyznać w pewnym stopniu rację, ale nie o tym dzisiejszy tekst.
Jestem zwolenniczką uczenia się na pamięć, jestem zwolenniczką siłowni dla mózgu. Przyszło mi dzisiaj do głowy, nomen omen, że powinnam dziękować nauczycielom z podstawówki, bo znam mnóstwo tekstów i to wcale nie tylko rymowanych tekstów i pamiętam je od ponad czterdziestu niektóre nawet lat. Nauczyłam się kiedyś całego koncertu Jankiela z „Pana Tadeusza”, pewnie z powodu Święta Konstytucji, ale nie mogę wyjść z podziwu, że w całości we mnie został i dzisiaj, kiedy go sobie śpiewam, bo to przecież czysta, piękna melodia trzynastozgłoskowca sylabicznego i momentami sylabotonicznego, olśniona jestem możliwościami głowy! Nie mogę sobie przypomnieć czasem, co robiłam dwa dni wcześniej na lekcji, ale za to pamiętam ogromne fragmenty, ogromne, przepięknej baśni Piotra Jerszowa - z wczesnego swojego dzieciństwa – o koniku Garbusku. Nauczyłam się na pamięć, żeby nie musieć brać ze sobą książki tu czy tam. Nauczyłam się też kiedyś na pamięć wszystkich europejskich i azjatyckich stolic i wymieniam ciurkiem! Wszystkie!
Piszę o tym, bo uczenie się na pamięć – zupełnie świadome, techniczne ma wielki sens. Zapamiętywanie dat, numerów telefonów, adresów itd. jest doskonałym treningiem mózgu, który musi mieć regularną porcję gimnastyki, bo inaczej – bez kondycji - padnie zanim przejdziemy na emeryturę. Dzisiaj co rusz słychać głosy, że tzw. wkuwanie jest zupełnie bez sensu, że niczemu nie służy, że po co wkuwać, skoro można to wszystko w mig sobie sprawdzić. To oczywiste, że można, tylko sprawdzanie nie jest treningiem, to jak oglądać siłownię w telewizji.
Uczenie się na pamięć jest doskonałym treningiem skupienia i koncentracji, zapamiętywanie dużych partii tekstu, doskonale uczy obrazowania, logicznego myślenia, kojarzenia, a bez tych umiejętności wyszukiwanie w mig jest zaledwie wyszukiwaniem w mig – niczym więcej. Uczenie się na pamięć stało się niemodne jak wiele innych umiejętności, które wyparte zostały ultrazaawansowanymi technologiami. Słynne kiedyś i obowiązkowe uczenie się wierszy na pamięć nie zostało zastąpione zupełnie niczym – z czasem w ogóle uczenie się na pamięć zostało oprotestowane, przecież wszystko można sprawdzić w mig, to po co wysilać mózg!
Przyłapuję się dzisiaj sama na tym, że stosuję zasadę: skoro zapisuję, to nie muszę pamiętać i to działa. Notatnik w smartfonie mam zapchany po sufit informacjami (wcale nie, bo on ma nieskończoną - w moim odczuciu - pojemność), których nie muszę zapamiętywać, właściwie to niewiele muszę dzisiaj zapamiętywać. Ustawienie sobie w kalendarzu cyfrowym dni urodzin zwalnia mnie zupełnie z ich zapamiętywania, setki kontaktów w telefonie – nie trzeba zapamiętywać numerów. Kurczę, nie znam na pamięć ani jednego numeru telefonu, poza numerem męża i sekretariatu szkoły, w której pracuję, ale za to pamiętam doskonale numer do ośrodka wczasowego, w którym kierowałam kolonią dwadzieścia pięć lat temu! Kiedyś, przebywając w jednym z katowickich szpitali, ktoś skradł mi tablice rejestracyjne z mojego własnego samochodu, za żadne skarby świata nie mogłam sobie na komendzie policji przypomnieć numerów (dowód rejestracyjny zostawiłam w szpitalu, tłumaczyłam to nerwami)! Pamiętam za to doskonale numery rejestracyjne skody mojego taty z 1985 roku! Nie mogę żadną mocą zapamiętać adresów, numerów mieszkań, domów (mam pojemny notatnik J), pamiętam za to dokładnie adres dziewczynki z Ufy, Gizeli, z którą pisałam listy w szóstej klasie podstawówki, poznałyśmy się na obozie harcerskim w NRD.
Myślę, że tak jak dzielimy się na ultrawielbicieli Michała Bajora (to ja!) i ultra jego nie wielbicieli, to tak samo jest z akceptacją uczenia się na pamięć. Jedni z nas widzą wielką zaletę w posiadaniu potężnych zasobów tekstów, słów, dat, numerów w swojej głowie, bo to trochę jak z robieniem zapasów – fajnie mieć wszystko pod ręką, inni doceniają Biedronkę pod domem, po co więc robić zapasy? Nie zamierzam rozstrzygać tutaj niczego, po prostu takie mam poniedziałkowe obserwacje – zapamiętujemy coraz mniej i mniej, bo nie trenujemy pamięci, zawierzyliśmy podręcznej technologii z nadzieją, że będzie trwać wiecznie. Zachodzę w głowę, jak nam będzie na starość z takim podkurczonym mózgiem. Ciekawe…
P.S. Czasami uczę się tekstów na pamięć… dla szpanu… A co…




