Zmarł mój kolega, rówieśnik. Ceremonia pogrzebowa odbyła się w innym obrządku. Dużo pokutnych psalmów przepraszających Boga. Zauważyłem, że atmosfera obrzędów niezależnie od wyznania nie przewiduje przyjacielskiego przejścia, pozytywnego spotkania ze Stwórcą. Na wszelki wypadek należy odmówić wszystkie psalmy pokutne lub wyścielić drogę licznymi wypominkami, aby przygotować zmarłemu miękkie lądowanie po drugiej stronie. Bardziej chodzi mi o ogólny wydźwięk, a nie o liturgię, bo tam można doszukać się perełek pobudzających do zastanowienia. Bóg na pogrzebach wypada fatalnie. Jawi się jako inspektor urzędu skarbowego sfokusowany na błędach w życiowym rozliczeniu PIT, któremu zawczasu należy dostarczyć broniących nas dokumentów. Raz byłem na ceremonii świeckiej. Brak spójnej koncepcji. Jeszcze nie wszystko jest dopracowane i dużą rolę odgrywa improwizacja. Przy zapewnieniu celebransa, że jest to świeckie pożegnanie, czyli nie religijne, wdarły się porównania i analogie jakoby świat pozagrobowy istniał. Miałem wrażenie, że mistrzem ceremonii nowej świeckiej tradycji stąpa po nieprzetartym szlaku i czyni to po omacku.
Dla kogo jest obrządek pogrzebowy? Dla umarłego? Czy dla nas? Zdarza nam się usłyszeć powiedzenie, że coś jest „potrzebne jak umarłemu kadzidło”. Schylam się ku przekonaniu, że ceremoniał jest skierowany do nas. Do emocjonalnie związanych ze zmarłym. Ma pomóc pożegnać się, rozpocząć okres żałoby, czyli długi czas godzenia się z nieodwołalną stratą, także uporządkować stosunek do osoby zmarłej.
Na pogrzebie przypomniałem sobie jak świętej pamięci kolega gościł na moich 20 urodzinach. Bawił wszystkich skeczami, z głowy powtarzał całe programy kabaretów, a my śmialiśmy się i podziwialiśmy go, trochę zazdroszcząc, że potrafi tak zacnie bawić towarzystwo. Czuliśmy się dobrze. Wyzwalał w nas dobre samopoczucie. Pod internetową klepsydrą, jeden ze znajomych wspomniał o jego darze wywoływania śmiechu u innych. Żałował, że zmarły kolega nie odważył się i nie poszedł w stand-up. W mowie pożegnalnej pastor również przypomniał, że zmarły zaraz po przywitaniu raczył rozmówce żartem.
Przewinęła się w mojej głowie rolka z postaciami ze świata komedii i kabaretów. Pojawił się Robin Williams z rolą w „Pani Doubtfire”, John Cleese z całym dorobkiem „Monty Python”, ironiczny Matthew Perry z „Przyjaciół”, nieodżałowana Joanna Kołaczkowska z „Hrabi”, Bohdan Smoleń partner kabaretowy Zenona Laskowika. Zdecydowanie nie byli, to beztroscy i pogodni ludzie w życiu prywatnym. Wręcz przeciwnie, kto zna ich biografie wie, że śmiech, poczucie humoru, zabawianie innych było nie tylko wykonywanym zawodem ("chapeau bas"), ale i mechanizmem obronnym. Antidotum na trudną rzeczywistość. Gdy wychodzili na scenę dar się uzewnętrzniał. Oglądający doświadczali lekkości bytu.
Dobrze opisany jest przypadek amerykańskiego dziennikarza Normana Cousinsa, który cierpiał na bardzo uciążliwe bóle kręgosłupa. Lekarze pozbawili go złudzeń, ból miał pozostać dozgonnym towarzyszem. Samodzielnie zaaplikował sobie kurację śmiechem. Zauważył, że po 10 minutach pełnego śmiechu doświadczał uwolnienia od bólu i mógł zasnąć spokojnie na 2 godziny. Śmiech wywoływał poprzez oglądanie komedii i skeczów. Po kilku miesiącach terapii mógł wrócić do pracy. Szczegóły śmiechoterapi opisał w swojej książce z 1979 r. Po wydaniu książki na całym świecie powstały kluby śmiechu i rozkręcono leczenie śmiechem. Zauważono, że śmiech wywołany w sztuczny sposób, ma takie same właściwości dobroczynne jak śmiech wywołany z uzasadnionych powodów tj. jako reakcja na kawały, gagi, żarty, komedie.
Nauki medyczne rozpoczęły badać potęgę śmiechu. Zauważono, że wyzwala endorfiny, powoduje rozluźnienie mięśni, dopatrzono się, że wstrzymuję w mózgu produkcję hormonów stresu, wpływa na krążenie i ciśnienie krwi, płuca głębiej oddychają, serce szybciej bije. Osoby mające poczucie humoru tworzą silniejsze więzi społeczne.
Victor Frankl wyznał, że dobry humor i śmiech pozwalał więźniom obozu koncentracyjnego zdystansować się i przetrwać najgorsze chwile. Parę sekund śmiechu dodawało im sił. Śmiać się, gdy nie ma logicznych przesłanek? Właśnie w trudnych okolicznościach bardziej potrzebujemy potęgi śmiechu. To naturalna apteczka. Boży dar. Na niektórych chrześcijańskich nabożeństwach z kręgów wyznań pentekostalnych pojawia się nieskrępowany dar radości zwany „świętym śmiechem”.
Tak śmiechem można zarażać. Miałem kolegę, który był uczulony na wódkę, po kilku kieliszkach zaczynał kichać z częstotliwością proporcjonalną do liczby wypitych drinków. Poddał się. Został piwoszem. Mój śp. tata opowiadał mi jak był świadkiem podobnej sytuacji w nieistniejącej już kawiarni NOT na Wzgórzu, jeden z klientów posiadł podobną przypadłość na mocny trunek. Początkowo próbował się hamować, tłumić i kryć, potem popłynęło, wały zostały przerwane. Po kilkudziesięciu kichnięciach cała sala zanosiła się salwami śmiechu. Wszystkim życzę, takiej dawki śmiechu, niekoniecznie po wódce wypitej przez osoby postronne.
 
                
                
          
                                  
                               
                 
                        



 
                   
                   
                   
                   
                                 
 
                      
                     