Kilka lat temu, może dziesięć, wystawiałam z moim teatrem spektakl pt.: „Historia gastronoma od czasów, kiedy gastronoma jeszcze nie było”. Szkoła liczy sobie dzisiaj osiemdziesiąt lat, to ani bardzo dużo, ani przecież mało, ja jednak chciałam opowiedzieć hipotetyczną historię szkoły, gdy jej początki na przykład sięgałyby aż średniowiecza. No i wyszło nam zgrabne, dość satyryczne momentami widowisko, bawiliśmy się przy nim doskonale, gdy libertyński nauczyciel uczył krnąbrną młodzież kuchni francuskiej czy próbował zgłębić niezgłębialne dla nich poglądy Immanuela Kanta. Do dzisiaj śmiejemy się z nauczycielki-siłaczki, która niemal żywcem wyjęta z nowelek Konopnickiej czy Sienkiewicza, uczyła wiejskie dzieci liczyć i gotować ziemniaki z największym możliwym majestatem. Nie gramy już tego, choć może by warto wrócić?
Miałam trochę kłopotu z rekwizytami, bo nie wszystko szkolne ma się pod ręką, nawet jeśli się pracuje w szkole. Pożyczyłam wtedy z innej, dość odległej od mojej, szkoły, model ludzkiego szkieletu, który bardzo był nam potrzebny. Nie mógł w moim niedużym aucie podróżować na stojąco, zresztą w niewielu by mógł, to w końcu był to szkielet w realnych rozmiarach, musiałam go więc posadzić na fotelu obok siebie. Ponieważ był pożyczony i obiecałam należycie się o niego zatroszczyć, co najmniej jak o dobrego znajomego, przypięłam go pasami, żeby nie latał po aucie na byle rondzie. Dzięki pasom, latała mu tylko głowa, co rusz odchylała się w stronę szyby w drzwiach i złowieszczo, jak mi się wydawało, spoglądała na przyziemne, grzeszne nasze miasto, szepcząc po cichutku memento mori, no bo co innego mogła szeptać. Przejechałam przez całe miasto, skrzyżowań, przejść dla pieszych i rond miałam po drodze trzy miliony i kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, ile zrobię tego dnia radości bielszczanom. Nie wiem, ja chyba na widok podróżującego autem kościotrupa przeżyłabym jakąś trwogę, zresztą prowadziłam auto z należytą powagą, bo tak wydawało mi się stosownie i na miejscu. Tymczasem ludzie do mnie, ale chyba bardziej do niego, machali, chwytali się ze śmiechu za brzuchy, trąbili, a na czerwonych światłach robili zdjęcia. Ja tymczasem nie miałam żadnych tam komediowych intencji, nawet wręcz od nich uciekałam. Szkielet, nawet jeśli plastikowy, imituje prawdziwy, a prawdziwy zawsze oznacza, że gameover, więc co tu śmiesznego?
Kiedy nie chcąc potem zostawiać na dłużej gościa w samochodzie, zabrałam go ze sobą na lekcje, przyznam, mocno już rozbawiona reakcjami ludzi, nie spodziewałam się wcale tym bardziej refleksyjnej zadumy u moich uczniów. Może gdyby jeszcze szkielet trafił na lekcje biologii, ale kiedy trafił na polski, co zresztą jest jak najbardziej zasadne, stał się błyskawicznie misiem z Krupówek. Chciałam, żeby został w pozycji pionowej, pod tablicą, byłby wtedy bardziej rekwizytem, bardziej modelem w znaczeniu tzw. pomocy naukowych, ale nie, moi uczniowie natychmiast usadowili go na krześle w pierwszej ławce, oparli jego łokcie o ławkę, otworzyli przed nim podręcznik, między palce włożyli ołówek i po lekcji, bo wszyscy się bawiliśmy jego kosztem. Dopiero na scenie, w spektaklu, zagrał siebie, nie wzbudzał już takich emocji i dobrze, bo… Bo troszkę z tymi szkieletami, ale i samymi czaszkami narozrabialiśmy. Nie oczekuję od nikogo, zwłaszcza od swoich uczniów, jakiejś śmiertelnej powagi na widok ludzkich kości, ale po coś w tym średniowieczu i baroku one były światu potrzebne, coś miały komunikować, wzbudzać jakąś myśl o sobie.
Kiedy omawiam na lekcjach motyw vanitas w sztuce, zdarza mi się przyjść na lekcje z ludzką, podrabianą przez Chińczyków, czaszką. Zdarza mi się ją postawić na biurku, zapalić obok świeczkę i posiać szał trwogi i przerażenia. Kiedy dodaję, że za sto lat absolutnie wszyscy my i wszyscy, którzy teraz są z nami, tak będą właśnie wyglądać, nikomu do głowy nie przychodzi, żeby sobie żartować. Lubię takie pułapki na polskim, bo choć wszyscy jesteśmy świadomi tej oczywistej i nieuniknionej prawdy, to czaszka w mojej charakterystycznie wyciągniętej przed sobą dłoni robi robotę i piorunujące wrażenie na siedemnastolatkach. Wystarczy jednak, że zadzwoni dzwonek, natychmiast czaszka zostaje oswojona, jak gość z mojego auta. Selfie z czaszką przez dwadzieścia cztery godziny wypełniać będzie media społecznościowe. I dobrze, wystarczy, że lekcja była ponura, teatralnie ponura, to w zupełności wystarczy, a przy okazji wcale to nie oznacza, że nic z tej nauki Koheleta w głowach nie zostanie. Zostanie. Tylko czasem trzeba upozorować emocje, takie prawo nastolatków.
Oswajanie czaszek dokonuje się od dawna, a XXI wiek bawi się już na całego, choć czaszka do popkultury i sztuki użytkowej weszła na dobre ze sto lat wcześniej. Na dobre, bo na okazjonalnie, to kolejne sto lat wcześniej. Natrafiłam dzisiaj na allegro na ubranka dla maleńkich dzieci, 56 cm (!) z nadrukiem szkieletu na całej długości i smoczek – goth smoczek z trupią główką! Co prawda rzeczy sygnowane są zabawą Haloween, ale na miłość boską, smoczek? Pajacyk do spania? 56 cm ma noworodek! Co trzeba mieć w wyobraźni, żeby chcieć patrzeć na maleństwo w kołysce z trupią główką w buzi?! Tak daleko nie poszedł nawet Beksiński!
Poszperałam sobie troszkę tu i tam, natrafiłam na – w moim odczuciu – artystyczne kuriozum. Damien Hirst przejdzie do historii sztuki właśnie z powodu czaszki. Jego praca składająca się z platynowego odlewu czaszki inkrustowanego 8601 brylantami ważącymi w sumie 1106 karatów, stała się jedną z najdroższych prac w historii sztuki, a zdecydowanie najdroższą pracą żyjącego artysty, sprzedaną bowiem za 14 milionów funtów szterlingów! Nazwa rzeźby pochodzi od wypowiedzi matki Hirsta, która oglądając jedną z jego poprzednich prac miała powiedzieć: Na miłość boską, co wymyślisz następnym razem? Ładna, dekoracyjna czaszka przestaje być czaszką?
Oswajamy, zmieniamy semantykę, zmieniamy symbolikę, nic już w tych czaszkach barokowego nie ocalało. Aż do niedawna. Otóż nasz bielski artysta, Tigran Vardikyan chwilę temu pokazał światu najnowszy swój obraz Przed tobą, zupełnie, chciałoby się powiedzieć, niedzisiejszy, ponury, jak moje lekcje z baroku. Na obrazie dwie czaszki – królewska i błazeńska. To nie byle jakie czaszki, to czaszki spersonalizowane, nikt, kto jest królem, nie chce, żeby jego czaszka wyglądała jak każda inna, jak taka od byle śmiertelnika. Niech jest wyjątkowa. I jest! Królewskość musiała być wielka, bo aż na czaszce powstały kostne narośle, zwyrodnienia, układające się w finezyjny kształt korony, a nie jak u zwykłego do niedawna zjadacza chleba. Nie po to mam niepospolite życie, żeby teraz mieć pospolitą czaszkę! Żałosne są te moje wywody, żałosna jest koncepcja niepospolitości, nie ma niepospolitych czaszek, są tylko zwyczajne czaszki trupów. Czaszki królewskie, czaski wodzowskie, są tylko czaszkami trupów. Zapytałam Tigrana Vardikyana o tekst inskrypcji, która na jego obrazie oplata czaszki. To fragment poezji Mushegha Ishkhana:
Gdy patrzysz z miłością i podziwem
Na wspaniałe kwiaty i drzewa wiosny,
Pamiętaj, że widziałam je przed tobą (…)
Gdy zbierasz dojrzałe i pachnące miodem owoce,
Pamiętaj, że byłam tam przed tobą,
A rozkosz moich ust jest teraz nieskończoną ziemią (…)
Gdy zdobędziesz wiele skarbów i zwycięstw,
A złota korona zostanie umieszczona na twoim czole,
Pamiętaj, że laur chwały został mi najpierw dany,
A blask mojego czoła jest teraz czystą ziemią (...)
Obraz Tigrana Vardikyana przywraca czaszce jej znaczenie, wraca do niemodnej dzisiaj filozofii vanitas, zwłaszcza w przestrzeni władzy, która wydaje się być namiętnością jaką nigdy jeszcze nie była. Pokusa posiadania jej w całości staje się dzisiaj z powrotem upiornym tematem, schizofreniczną wiarą w nieśmiertelność przywódców, w nieśmiertelność systemów i idei, a walka o tron, który zdaje się być nowym sacrum, błazeńsko rozśmiesza. Nie ma czaszek uprzywilejowanych niestety!
Kilka dni temu w Muzeum Śląskim zachwyciłam się projektem Powrót do Avalonu – wystawą wyrastającą z pięknych mitów celtyckich i arturiańskich opowieści pełnych wielkich tajemnic. W centrum wystawy Wyspa Jabłek, Ziemia Kobiet, a na niej mnóstwo niepospolitych czaszek, znów jakby spersonalizowanych, takich, które powinny mieć tabliczki znamionowe albo chociaż logotypy. Sporo szklanych, transparentnych, tu i tam. Tu i tam – tak splata się wieczność z doczesnością.
Fajne i odważne, bez popkultury, bez żartu z przemijania… Mam w sobie wielki dystans do sztuki, również, albo zwłaszcza współczesnej, ale nie lubię banalności śmierci. Nie lubię pop refleksji, która przestaje być jakąkolwiek refleksją, A śmierć i przemijanie powinny pozostać szlachetne, po prostu.