W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Dojrzałe kobiety, czyli jakie?

Dojrzałe kobiety, czyli jakie?

Bardzo lubię obejrzeć sobie od czasu do czasu horror. Lubię się bać, ale tylko w dzień. Późno wieczorem, a nie daj Bóg nocą, zupełnie odpada, muszę mieć czas, żeby ewentualnie – gdyby taka zaszła potrzeba – zdążył ze mnie wyjść. Nie robię też jakichś nadzwyczajnych rozeznań – horror to horror, co tu rozeznawać. Nigdy temu gatunkowi nie przypisywałam żadnych wielce kulturotwórczych walorów, tym bardziej, że obejrzałam parę filmów, które robią mi popołudniami za „Trudne sprawy”, gdy tych akurat nie mogę znaleźć. Czasem do kawy taka rozrywka wprost idealna. Dzisiaj było właśnie to „od czasu do czasu”, bo facebook wyświetlił mi reklamę filmu „Substancja” w reżyserii Coralie Fargeat z Demi Moore w roli głównej i ta druga właśnie, bo pierwszej, szczerze mówiąc nie kojarzyłam, namówiła mnie do oglądania. Obiło mi się o uszy, że film wart obejrzenia, ale nie na tyle mocno, żebym obejrzała w kinie. No i dzisiaj, to popołudnie, ta niedziela…

Film znakomity. Znakomity, bo jestem mocno z tematem związana – czy się to komuś podoba czy nie, przychodzi moment na pięćdziesiąte urodziny. Przychodzi też moment na trzydzieste i sześćdziesiąte, jasne, to pewien umowny Rubikon, po przekroczeniu którego tak naprawdę nie dzieje się nic nadzwyczajnego, poza zmianą klubu. Reżyserka postanowiła zająć się tematem kultu młodości, atrakcyjności i – co za tym idzie – pięknego, seksownego ciała. Kultu, który w moim odczuciu nieco, chwalić Boga, słabnie i pewnie jeszcze dziesięć lat temu film zrobiłby większą robotę, dzisiaj zdaje się być ciut passé.

Pięćdziesięcioletnia aktorka prowadząca fitnessowy program telewizyjny, zostaje wymieniona na dużo młodszą, bardzo młodą kobietę, która ma przynieść stacji milionowe zyski i niesłychaną wprost popularność. Właściwie banalna historia, właściwie brak historii, bo co tu opowiadać. Jakoś tak motyw znany. Tymczasem film jest trochę o czymś innym, akcent pada w trochę innym miejscu. Korporacyjny zarząd stacji telewizyjnej, przy okazji wyłącznie staromęski to jedno, nie pomijam tego faktu, ale nie warto tutaj tego przesadnie eksponować. Znacznie ważniejszy dramat rozgrywa się w głowie samej podstarzałej aktorki, która nie godzi się na siebie, na nadciągającą starość. Jaką starość? Kto ustalił granice starości czy tam podstarzałości? Kierownik programu, jak miewam w zwyczaju w takich sytuacjach nazywać mężczyzn, jest bucem, to nie podlega dyskusji, ale poza tym ma stać się sam jeden miarą wartości tej kobiety? Nie, on nie jest jednoosobowo za nic odpowiedzialny. Świat oszalał, a najbardziej oszalał show-biznes, który ustalił sobie jakieś karykaturalne wyobrażenie kobiety, która zawsze ma być uśmiechnięta, ma mieć piękne piersi, jeszcze piękniejsze pośladki, przecudnej urody włosy, nieskazitelną cerę, magnetyzujące spojrzenie, maksymalnie dwadzieścia pięć lat i to wszystko najlepiej podane zupełnie nago! A niech spróbuje tego wszystkiego nie mieć!

Nowa edycja programu telewizyjnego zdaje się być parodią programu fitnessowego, gdzie nie chodzi o instruktażowe pokazanie, jak napinać mięśnie brzucha, a wyłącznie jak napinać wewnętrzne mięśnie ud i pośladków i – co najważniejsze – pokazać to w ultra mocnym zoomie. Zresztą w podobnym zoomie – a tu już wielkie pochwały dla reżyserki – oglądamy pełne wypadającego krewetkowego mięsa usta kierownika produkcji, któremu, dla wzmocnienia obrzydliwości postaci, wpada do wina pokaźnych, jak on sam, rozmiarów, mucha. I się tapla. I sztywnieje.

Elizabeth Sparkle, w którą wciela się doskonale w tej roli obsadzona Demi Moore, nie ma szans sprostać oczekiwaniom świata, nie ma szans zachować niezachowywalnej młodości. Znakomite w filmie są znane światu od wieków, przynajmniej od baroku, lustrzane odbicia bohaterki, w których przenika się młodość z podstarzałością, piękna, sprężysta skóra dwudziestolatki z dojrzałym, szlachetnym, mądrym pięknem ciała pięknej Demi Moore, pośladki niemal dziewczęce – a widzimy je w kolejnych zoomach bardzo dokładnie ze… zwyczajnym tyłkiem pięćdziesięciolatki. Świetnie reżyserka zajmuje się tematem przemijania, który boleśnie rozwala na kawałki wewnętrzny świat bohaterki, która nie zanegowałaby samej siebie nigdy, gdyby świat show-biznesu nie odstawił jej na boczny tor, nie kazał się tam przenieść i to natychmiast. Bohaterka przestaje się sobie podobać, bo to czy się sobie podoba czy nie, stało się nieważne, ona ma się podobać widzom, mają ja kochać i już, a jak zbrzydnie, to ją znienawidzą i wyrzucą na śmietnik. I potargają banery z jej wizerunkiem! I żyjemy w takim zmatrycowanym świecie kobiecej urody, która  stała się jakimś bytem niezależnym, niezależnym w ogóle od tej kobiety – uroda i młodość stały się jakimś  jedynym biletem wstępu do wielkiego świata, który zapadł na zbiorową schizofrenię! A gdzie osobowość, gdzie intelekt, gdzie wdzięk, gdzie urok?  

Negowanie upływu czasu, branie go za wroga, musi wynikać z jakiegoś zaburzenia psychicznego. Utrata – utrata młodości, świeżości, dziewczęcej urody jest wpisana w naszą ludzką, kobiecą historię i nie podlega negocjacjom, a show-biznes zachowuje się tak, jakby ta utrata go nie dotyczyła, dotyczyła jakiś innych, z innej planety istot, jakby medycyna estetyczna – żeby tylko o niej – umiała przechytrzać czas. Nie umie! Niestety nie umie i ślepa wiara w jej tajemne moce zdaje się być śmieszna, bo przecież zegar nadal sobie idzie i w nosie ma te ze sobą głupie igraszki.

Film jest znakomity, bo jest satyryczny, groteskowy, a poza wszystkim jest horrorem, body horrorem. Pokazuje histeryczną walkę z przemijaniem atrakcyjności, ale tej w rozumieniu show-biznesu, choć trudno nie mieć wrażenia, że dyktatu show-biznesu, który chce zarządzać kanonami piękna, kanonami atrakcyjności i seksapilu. Bohaterka tonie w absurdach świata i swoich pomysłów na ocalenie młodości i tu zaczyna się horror! Obrzydliwy horror biologiczny! Za dużo? Niepotrzebnie? Czasem wręcz komediowo? Zastanawiam się czy horror ma szansę fajnie się połączyć z ciężarem tematu? A właściwie czemu nie, forma wytrącająca co prawda z przyjemności picia do filmu kawy, stopień obrzydzenia zmuszający do odrywania oczu od ekranu, na wszelki wypadek, żeby razem z bohaterką nie zwymiotować, tryskająca na prawo i lewo pod wielkim ciśnieniem krew, w której nurza się cała sylwestrowa widownia wielkiej gali – ale za to mocne, symboliczne zakończenie (choć film kończy się tak z pół godziny, co rusz wydawało mi się, że to ostatnia już scena, a jednak zawsze była następna). Mocne, symboliczne zakończenie!

Jest w tym filmie wielkie szaleństwo w stylu Quentina Tarantino, jest barokowe zamiłowanie do rozpadu ludzkiego ciała, do najbardziej dosłownej wersji filozofii vanitas, jest trudna do dźwigania podwójność głównej postaci, która ma dwa ciała, ale jest też przejmująca, wyciskająca łzy walka Elizabeth z samą sobą, z poczuciem swojej, a jakby nieswojej klęski, z jakimś nieprzećwiczonym zupełnie zderzeniem się z dojrzałością, z zaskoczeniem, jak szybko zmienia się ciało, jak jeszcze szybciej słabnie wiara w swoją nadal wielką, choć zupełnie inną już atrakcyjność, z pewnym rozdwojeniem odczuć – czy jestem ładna, czy dla siebie, czy dla świata, który z widzów jest ważniejszy? Jest taka scena, w której Demi Moore robi sobie piękny makijaż, zakłada piękną czerwoną sukienkę i… histerycznie ten makijaż zmywa, właściwie rozciera, rozciera na sobie… Powyłamywane skrzydła kobiecości…

Film zaskakuje bardzo. Sama tytułowa substancja poprowadzona co prawda do granic absurdu, jest niczym innym, jak futurystyczną wersją ampułek z najcudowniejszymi eliksirami piękna, które pozwalają zachować młodość, choćby na tydzień dłużej. Na szczęście, mam takie wrażenie, że o ile kult młodości nie ustał, o tyle  coraz lepiej radzimy sobie z dojrzałością, z dojrzałym pięknem, z dojrzałą seksualnością, z dojrzałą modą i doświadczeniem, do którego nie trzeba dopisywać przymiotnika „dojrzałe”. Na szczęście idziemy powoli po rozum do jakiejś zbiorowej głowy, że młodość jest etapem zaledwie przejściowym, że nie można z niej czynić atrybutu, bo nie jest żadnym atrybutem, jest etapem w życiu, dokładnie takim samym, jak każdy inny. 

Polecam film bardzo, bo to pierwszy horror, który rozwalił mi głowę.
 

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart