Kiedy przyjeżdżają wakacyjni goście, mamy niezwykłą okazję spojrzeć na miasto, w którym żyjemy, ich oczami. Zobaczyć zmiany, na które na co dzień nie zwraca się tak uwagi, tak jak rodzice nagle widzą, jak ich dziecko urosło, kiedy przyjeżdża dawno nie widziana ciotka. A gości najbardziej radują opowieści. Miejsca stają się ciekawe poprzez opowieści. Przypominam sobie zatem opowieści. Tworzę nowe. I cieszę się, kiedy widzę, że opowiedziane miejsce staje się dla nich jakieś. Staje się ciekawe.
I przypominam sobie, kiedy tak siedzę z nimi na tym gwarnym bielskim Rynku, jak pisałem „Testament Teodora Sixta” i pytałem ludzi, jakie jest to miasto dla nich. I wtedy, w pierwszej dekadzie wieku, dość częstą odpowiedzią były różne warianty słowa: nijakie. Żadne takie. Bez wyrazu. Nic specjalnego. Nieciekawe. Zdegradowane likwidacją województwa, upadkiem przemysłu, ruiną fabryk. Pamiętam marzenia, pragnienia moich rówieśników okupujących ławki na Pigalu i mury zamkowe, żeby wyjechać stąd gdzieś, w jakieś dobre miejsce do życia. Wydaje mi się, że dziś nie tylko nikt tak nie powie o tym mieście, ale że z niedowierzaniem przyjmuje się, że ktoś mógł tak myśleć wtedy. A ja przypominam sobie, jak przyjeżdżają w odwiedziny do nas ci, którzy się stąd wyrwali do podwarszawskich miejscowości, na peryferia Krakowa, przedmieścia Wrocławia, promieniejący poczuciem sukcesu i jak tłumaczą cierpliwie: „Musisz wyjechać stąd, żeby coś osiągnąć. Tutaj nie ma szans.” Były takie rozmowy. Nie raz, nie dwa. I przecież nie tak strasznie dawno.
I kiedy siedzę na bielskim Rynku w letni wieczór i patrzę oczami znajomych wakacyjnych gości na te setki ludzi siedzących w ogródkach, dyskutujących, śmiejących się, sączących napoje, przypominam sobie, jak siedzieliśmy tu wtedy na jednej z kilku ławeczek, naprzeciw cukierni i grało się na gitarze i śpiewało z naszymi Romami, którzy tu zawsze byli (gdzie oni są teraz?) a policja chodziła i wyłapywała tych, co nie zdążyli w porę schować butelki z winem kupionym w nocnym sklepie za „Klimczokiem”. Nie mówię, że to było złe. Myślę o zmianie.
Zarzucam im opowiastki o transgenderowym Neptunie, który tors ma męski, a pod listkiem ewidentny brak męskich genitaliów, o zmarłych na cholerę, których ciała wniknęły w drzewa w obecnym Parku Słowackiego, o jedynym w Polsce pomniku Lutra, który stanowczą decyzją artysty, nie ma twarzy Lutra, tylko twarz mocarza. O napadzie na konwój z pieniędzmi przy Placu Chrobrego. O kryminalnej legendzie „Mimozy”. O wielkich „Delicjach”, w których stało się godzinami w kolejce po deser „Mikołaj” i lody. O rzeźbie chłopca z fontanny, którego po remoncie Pigalu, odwrócono pupą do pozostałej dwójki dzieci i już nie patrzy na ptaszka, tylko w niebo. Jego odwrócenie stało się znakiem nowej epoki w życiu miasta. Kiedy odwróci się pozostała dwójka dzieci, świat się skończy.
Jedna opowiastka wywołuje drugą. I tyle jeszcze nieopowiedzianych. I chyba nienudne.
Ale najciekawszą, niepowiedzianą historią jest ta o zmianie, której zostaliśmy świadkami i uczestnikami.
Zmiany mają to do siebie, że nie ustają. Czasem kapią powoli, jak woda z niedokręconego kranu, a czasem wystrzelą wodospadem. Kiedy za jakiś czas znów przyjadą goście, będzie można sprawdzić, przekonać się, jak się zmienia spojrzenie, kontekst, jaka zmiana, czasami bardzo dyskretna, trudno zauważalna, zachodzi w opowieściach.
Wracając z pracy autem, włączyłem radio i słucham audycji o tym, że największym skarbem miasta są opowieści o nim. Że dzięki nim miasto staje się ciekawe dla ludzi w nim mieszkających i dla ludzi z zewnątrz. Że samo w sobie, pozbawione opowieści, żadne miejsce nie wydaje się ciekawe. Trzeba coś dodać, choćby „Mały Wiedeń” i już jest opowieść. I nie chodzi tylko o turystów. Ściąganie turystów, jako priorytet, w epoce strajków przeciw turystyce, nie jest już upragnione. Już wiemy, a niektórzy przekonali się o tym boleśnie, że winduje ceny, gentryfikuje i bardziej może życie uprzykrzyć niż ulepszyć. Opowieści potrzebne są ludziom, którzy tu żyją. Bo miejsce, które jest dobrze opowiedziane, jest dobrym miejscem do życia, bo daje poczucie istnienia w dobrej opowieści. O tym jest audycja. I jako pierwszy przykład podają Bielsko-Białą. Jak dobra opowieść o mieście robi miasto. - Co za zmiana! - myślę. - Co za niesamowita zmiana!
I zgadzam się z wypowiedziami, które padają w audycji, że ten mały Wiedeń, te postaci z bajek ze Studia Filmów Rysunkowych to fajne, fajne, ale że można ciekawiej jeszcze, bardziej, na różnych poziomach. Nic tak nie robi miejsca, jak dobra opowieść. Każdy kamień w murze, każda kostka brukowa, każde drzewo może się stać fascynujące, piękne, niesamowite, jeżeli się znajdzie w dobrej opowieści. Taka opowieść nie może być fałszywa, nie może być dęta, nie może być pusta, nie może być wykombinowana. Musi być w jakiś sposób prawdziwa. Inaczej nie działa. Może być śmieszna, może być straszna, może być przerażająca, może być szokująca, może być absurdalna, może być komediowa, może być jakakolwiek, byle jakoś prawdziwa i pociągająca. I myślę, że w tym mieście ta opowieść jest, pulsuje, płynie, sączy się z murów. I że z dziesiątek, setek mniejszych i większych historii być może najciekawsza jest ta o zmianie. A jednocześnie o rzece, która płynie i jest ciągle nowa. Chociaż ta sama.
No takie myśli podczas rozmów z gośćmi.